Tradycyjne odpowiedzi na to pytanie wiązały się z poszukiwaniem bytu koniecznego. Teiści utożsamiali go z Bogiem, twierdząc, że – skoro istnieje z konieczności – nie potrzebuje On wyjaśnienia lub znajduje wyjaśnienie w sobie. Co więcej, odwołując się do Niego jako stwórcy (i „utrzymywacza” istnienia) wszelkich rzeczy poza Nim, znajdujemy ostateczną odpowiedź na pytanie, dlaczego one w ogóle są.
Rundle odrzuca perspektywę teistyczną, i to nie przede wszystkim ze względu słabości tzw. argumentów teistycznych, z których właściwie tylko dwa (i to na marginesie głównych rozważań) poddaje krytyce (s. 96-98, 107-108). Dla Rundle’a problematyczne jest samo pojęcie Boga. Pojęcia stosowane w nauce nie muszą być empiryczne, muszą jednak być wyraźnie określone. Gdy fizyk postuluje istnienie jakiegoś nieobserwowalnego obiektu, mówi nam, jakie zmiany możemy zaobserwować pod wpływem jego działania. Nie wiadomo jednak, jakie zmiany miałby sprawiać Bóg. A nawet gdyby było to wiadome, nie da się (zgodnie z tym, jak normalnie używamy słów) pojąć, jak Bóg – byt duchowy – mógłby powodować coś fizycznego lub wpływać na to, co fizyczne. Jak konkluduje Autor, „istnieje pewna niespójność w samej idei bytu, który transcenduje przestrzeń i czas, pozostając zdolnym do oddziaływania na świat lub wytwarzania go” (s. 192). W takiej sytuacji pojęcia stwarzania, zachowywania w istnieniu lub Boskiej ingerencji jeśli nie tracą sensu, to przynajmniej jakąkolwiek wartość eksplanacyjną.
Krytyka pojęciowo-językowych ułomności teizmu zabiera Autorowi prawie (pierwszą) połowę książki (zresztą krytyka ta, mieszająca filozoficzne i religijne pojęcie Boga, przewija się w całej książce). Co jednak dalej? Odrzuciwszy teizm, czy musimy się zgodzić na koncepcję nagiego, niewyjaśnialnego faktu lub czekać aż nauka sformułuje zadowalającą teorię wszystkiego? Pierwsze stanowi intelektualną kapitulację i nie daje żadnego „oświecenia”. Drugie zaś zdaje się niemożliwe: nauka zawsze coś zakłada lub zatrzymuje się gdzieś w procesie wyjaśniania (por. s. vii-viii). Rundle proponuje więc jeszcze inną drogę. Zamiast zaczynać od poszukiwania bytu koniecznego, lepiej zastanowić się, czy nie jest konieczne, aby coś istniało. Innymi słowy: zamiast pytać „czy istnieje coś koniecznego?”, zapytajmy „czy musi coś (takiego lub innego) istnieć?”.
Według Rundle’a odpowiedź na to drugie pytanie jest pozytywna (zob. par. 5.2, s. 108-117). Zdanie „musi istnieć coś” (lub „musi być tak, że coś istnieje”) wyklucza się bowiem ze zdaniem „może nic nie istnieć” („może być tak, że nic nie ma”), a nie da się pomyśleć, by nic nie istniało. Jakakolwiek próba pomyślenia nicości napotyka na opór: zawsze coś zostaje, choćby przestrzeń, która też jest czymś. Niemożliwość pomyślenia nicości potwierdzają analizy logiczno-gramatyczne, dzięki którym okazuje się, że rozmaite parafrazy zdania „nic nie istnieje” prowadzą do absurdu. W ten sposób uzyskujemy „argument dla twierdzenia, że musi coś istnieć, bez konieczności dowodzenia, że istnieje coś, co musi być” (s. 110). Argument ten obala założenie pytania Leibniza (mogłoby nic nie istnieć), skłaniając do porzucenia kauzalnej interpretacji „dlaczego?” na rzecz interpretacji modalnej lub pokrewnej (zob. s. 124).