fbpx
Magdalena Gusiew-Czudżak kwiecień 2007

Czyj kryzys?

Drugi Sobór Watykański przyniósł wiele nowych słów na temat powołania świeckich. Z drugiej strony nadal jest ono niejako „pół-powołaniem”, kompromisem między życiem w świecie a podążaniem za Chrystusem. Wewnętrzna akceptacja takiego stawiania sprawy skutkuje postrzeganiem upublicznionych grzechów pasterzy jako kryzysu Kościoła w ogólności.

Artykuł z numeru

Kościół po zawale

Kościół jest rzeczywistością na tyle tajemniczą, że zanim powie się cokolwiek o jego kryzysie, trzeba uprzedzić, co przez to rozumiemy. Gdy mówimy o kryzysie instytucji powołanych przez ludzi dla jakichś celów, to chodzi nam o to, że te cele nie są spełniane albo są spełniane źle. Kościół jednak nie jest powołany przez ludzi. Gdy mówimy o kryzysie w zdrowiu ludzkim, mamy w pamięci utracony zarys obrazu zdrowia. Czy mamy jednak wizję „zdrowia” Kościoła? Katechizm Kościoła katolickiego cytuje Klemensa Aleksandryjskiego: ,,Jak wolą Bożą jest czyn, a tym czynem jest >>świat<<, tak Jego intencją jest zbawienie człowieka, i ta intencja nazywa się Kościołem” (KKK 760). Oczywiście, można cytować teksty, które mówią o bardziej namacalnych i mierzalnych zadaniach Kościoła, jednak zasadniczy cel jego istnienia, związany z naszym zbawieniem, nie poddaje się zwykłemu ludzkiemu oglądowi. Gdy więc mówimy o kryzysie, musimy zachować pokorną świadomość, że nie wiemy, jaki wpływ mogą mieć kryzysy dotyczące poszczególnych aspektów istnienia Kościoła (czyli właściwie zjawiska, które my sami nazywamy kryzysami) na jego istnienie zasadnicze, istnienie Boże.

Kryzys Kościoła w Polsce rozumiany jako upadek zaufania do jego pasterzy, związany z ujawnianiem zawartości teczek IPN, mnie osobiście kojarzy się z traktowaniem katolicyzmu bardziej jako wspólnego dobra narodowego niż osobistego wezwania do spotkania z Chrystusem. Analogicznie przeżywamy zaangażowanie w piłkę nożną, w której jesteśmy dobrzy lub źli w zależności od sukcesów narodowej reprezentacji i jakości rozgrywek klubowych. Nie musi się to nijak przekładać na nasze osobiste zamiłowanie do gry w piłkę: możemy być amatorami lub nie grać w ogóle. O polskim katolicyzmie dobrze świadczy wybór polskiego papieża i jego pontyfikat, źle zaś ujawnienie współpracy polskich księży z SB. Dobrze świadczy wzrost powołań kapłańskich i zakonnych, źle – ujawniane złe prowadzenie się księży lub patologie w domach zakonnych. A czy skojarzą nam się z kryzysem Kościoła dramatyczne wydarzenia z udziałem młodzieży z gimnazjów, coraz częściej docierające do nas wieści o pobiciach niemowląt lub rosnąca liczba nieformalnych związków i rozwodów?

Wiele razy zadawałam znajomym katolikom żyjącym w małżeństwie pytanie, czy służba Boża w życiu małżeńskim jest możliwa do zrealizowania. Jest ono przeważnie rozumiane jako pytanie o udział w aktywnościach własnej parafii lub przynależność do jakiejś organizacji kościelnej bądź ruchu. I, w związku z tym, natychmiast pojawia się refleksja, że obowiązki rodzinne czynią to trudnym, o ile nie niemożliwym. Z jednej strony można ten rodzaj odpowiedzi traktować jako podyktowany szczególnym, kontekstowym rozumieniem pojęcia „służby Bożej”, jednak wydaje mi się to znamienne. Istnieje odruch rozumienia „służby Bożej”, chrześcijaństwa, jako czegoś wąsko wyspecjalizowanego, z czym świeccy miewają do czynienia tylko amatorsko, po godzinach, a czym profesjonalnie zajmują się ci, którzy ,,otrzymali powołanie”. Słyszymy, co prawda, o powszechnym powołaniu do świętości, ale też wspomnijmy fragment modlitwy ze znanej piosenki Edyty Geppert: ,,Lecz czemu mnie do raju bram prowadzisz ścieżką taką krętą i czemu mnie doświadczasz tak, jakbyś uczynić chciał świętą?”. Świętość nie jest tutaj dobrą, lecz wyraźnie „złą nowiną”, i tak też bywa widziana w powszechnej świadomości. Czy jednak inne myślenie nie napotyka na pewne przeszkody w samym nauczaniu Kościoła? Choćby nie wprost?

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się