Od strony metodologicznej pytanie o odpowiedzialność zostaje przeniesione z filozofii człowieka do tej szczególnej sytuacji międzyludzkiej, jaką jest sytuacja wychowywania. I że tu, ze względu na uczestników tej sytuacji – dorosłego i dorastającego – ulega ona określonym uszczegółowieniom (zwłaszcza co do interpretacji przynależnego każdemu z tych uczestników pola odpowiedzialności). Chcę też zarazem zaznaczyć, że prezentowane poniżej stanowiska czy pewne „modele” są (jak często ma to miejsce w myśleniu teoretycznym) pewnym uproszczeniem w celu mocniejszego zaakcentowania cech charakterystycznych, priorytetowych. Przedstawione poglądy w myśli pedagogicznej kształtowały się historycznie, ale tak naprawdę zostały przez myśl akademicką wypreparowane z ludzkiego doświadczenia. Nie wynika jednak z tego wcale, że zniknęły z codziennej rzeczywistości. Musimy to powiedzieć wyraźnie: są w niej obecne, przeplatają się ze sobą, tworząc przeróżne modi naszych pedagogicznych relacji, o wiele bardziej skomplikowanych aniżeli zostanie to przedstawione poniżej. Jednak to, czemu służą tego rodzaju rozważania, jest bardzo ważne. Przede wszystkim pozwalają one odsłaniać źródła i horyzonty przed-rozumienia, które warunkuje nasze codzienne postawy i odniesienia, a przy okazji ujawnić ich typy i stereotypy.
Rozumienie pedagogicznej odpowiedzialności, powszednie i chyba dość powszechne, wskazuje jako pewną oczywistość ponoszenie odpowiedzialności przez dorosłych za ich dzieci. Takie przekonanie znajduje swoje potwierdzenie w Karcie Praw Dziecka , w której zaznacza się, iż podstawą ustawodawstwa chroniącego dziecko i młodego człowieka jest prawo do wszystkiego, czego potrzebują, by móc jako ludzie dojrzewać i w efekcie stać się dorosłymi. Każde prawo wymaga gwarancji jego realizacji. W tym przypadku jest to obowiązek nałożony na dorosłych, głównie rodziców. Ciąży na nich zobowiązanie zapewnienia swoim dzieciom wszystkiego, czego potrzebują, by stawać się dorosłymi.
To zobowiązanie bywa jednak różnie odczytywane ze względu na rozumienie tego, co to znaczy moje/nasze dziecko/dzieci. Potocznie moje wysuwa na plan pierwszy relacje przynależności, własności, a w konsekwencji możliwości dysponowania. To, co mnie „przynależy”, jest ode mnie zależne, a tym samym traci „niezależność”. Moje znaczy własne. Z perspektywy odpowiedzialności jednak rzecz prezentuje się nieco inaczej. Nieuzasadnione jest w zasadzie sprowadzanie zależności do własności. Zależność nie musi zawłaszczać życia drugiego człowieka. Zwraca na to uwagę Janusz Korczak, kiedy tak oto pisze o matce do matki, która urodziła swoje dziecko.
Powiadasz: „Moje dziecko”.
Nie, to dziecko wspólne, matki i ojca, dziadów i pradziadów.
Czyjeś odległe „ja”, które spało w szeregu przodków, głos spróchniałej, dawno zapomnianej trumny nagle przemawia w tym dziecku.
Trzysta lat temu, wśród wojny czy pokoju, ktoś kimś zawładnął, w kalejdoskopie krzyżujących się ras – za zgodą czy przemocą, w momencie przerażenia czy miłosnego upojenia – zdradził czy uwiódł, nikt nie wie, kto, kiedy, ale Bóg zapisał w księdze przeznaczeń, antropolog odgadnąć pragnie z kształtu czaszki i barwy włosów .