Wstęp na nieco kombatancką nutę
Pod koniec pobierania nauki w podstawówce stałem się ofiarą wdrażanej w początkach lat 70-tych minionego wieku reformy oświaty. Absurdy wiążące się z funkcjonowaniem w ówczesnej szkole nadszarpnęły mój szacunek do nauczycieli angażujących się w tę oświatową fikcję. Bezwiednie wprawiałem się wówczas w omijaniu raf w postaci wymuszanych światopoglądowych deklaracji, napuszonych apeli i pochodów, oraz w umiejętności trwania w narzuconych strukturach bez zapierania się samego siebie. Rozwijałem tę umiejętność w liceum, które zapamiętałem, jako szkołę moralnego i politycznego przetrwania, a następnie na studiach. Były to czasy negowania przez władze idei prymatu rodziców w wychowaniu własnych dzieci. Rządzący – wspierani przez usłużnych luminarzy pedagogiki – głosili wówczas, że prymat w wychowaniu należny jest partii komunistycznej i konsekwentnie wymagali zgodności oświatowej praktyki z tą prostą dyrektywą.
Dziesięć lat po maturze zostałem wychowawcą w domu dziecka i przyszło mi odwiedzać liczne szkoły, do których uczęszczały dzieci powierzone mojej trosce. Kiedy niebawem dostąpiłem uczestniczenia w wywiadówkach w roli rodzica, wiedziałem już, że – mimo zmiany ustroju – od czasu, kiedy sam byłem uczniem, w szkole niewiele zmieniło się na lepsze.
Ostatnio wiele oświatowych przemyśleń zawdzięczam spotkaniom z uczestnikami studiów podyplomowych dla menagerów oświaty, czyli osobami, które widzą siebie w roli przyszłych formalnych liderów oświatowych struktur. Funkcjonowanie tych struktur oglądam od wielu lat w zwierciadle spraw dotyczących łamania praw uczniów zgłaszanych do organizacji pozarządowej, w której jestem wolontariuszem.
Bogaty w oświatowe doświadczenia, nie potrafię wypowiedzieć o polskiej szkole zbyt wielu pochwał. Bliska jest mi natomiast myśl, że światli rodzice powinni pomagać swym dzieciom by udało im się przejść przez szkołę bez nadmiernego uszczerbku na duchu i (czasami również) intelekcie. Studenci pedagogiki traktują tę refleksję jak przejaw wisielczego humoru lub niegroźnego dziwactwa, nie chcąc przyjąć do wiadomości, że mówię prawie całkiem serio.
Dlaczego prawo jest dość ważne
Słabości polskiej szkoły mają charakter strukturalny, dlatego ich opis odwołujący się do osobistych doświadczeń pozostawię na inną okazję. Spróbuję natomiast przedstawić problem w kontekście godnym słowa „strukturalny”, przedmiotem rozważań czyniąc prawo oświatowe, czyli jedną z kilku fundamentalnych przyczyn permanentnego kryzysu polskiej szkoły. Z oświatą i prawem oświatowym nie jest bowiem tak, że funkcjonują one należycie, a jedynie tu i ówdzie coś tam skwierczy (taka sugestia zawarta jest np. w radosnej nazwie „ośrodek d o s k o n a l e n i a nauczycieli”). Zanim nadejdzie pora na osiągnięcie pułapu doskonalenia (nie mówiąc o doskonałości), najpierw należy wykazać determinację w pracy na rzecz osiągnięcia w oświacie stanu zasługującego przynajmniej na porządną tróję.