Dostrzec je można niekiedy na grzbiecie tomiku poezji, bo polscy poeci: Miłosz, Herbert, Szymborska, Zagajewski bywają w Ameryce czytani. Nie łudźmy się jednak: koneserzy wierszy, tak jak i w innych regionach świata, stanowią tam publiczność niszową. Narody i kultury funkcjonują w świadomości ogółu i są rozpoznawane poprzez swoje narracje. Poezja, z natury elitarna i ekskluzywna, nigdy nie zapewni polskiej kulturze tej obecności, którą mogłaby jej dać proza.
By oddać sprawiedliwość faktom, w amerykańskiej księgarni spotkać można książki Ryszarda Kapuścińskiego, bo jak rzadko który polski pisarz jest on dobrze znany za Atlantykiem, a jego reportaże cieszą się tam od lat uznaniem. Niemal na pewno zaś, przeglądając zawartość półek w dziale historycznym, natkniemy się na Neighbors bądź Fear Grossa i na ogół będzie to jedyna książka, na podstawie której przypadkowy czytelnik może wyrobić sobie opinię o Polsce, polskiej historii i samych Polakach. To wszystko. Out of sight, out of mind, jak mawiają Amerykanie. Po co zawracać sobie głowę tym, czego nie widać?
Nieobecność tego rodzaju jest w skali świata tożsama z nieistnieniem, co dotkliwie odczuwają ci, którzy się z daną kulturą utożsamiają. Uderzanie w nutę ubolewania nad sobą niczego jednak nie zmieni. Przeciwnie, wśród amerykańskich elit akademickich postawa taka natychmiast kojarzona bywa z utrwalonym od kilku pokoleń stereotypem polskiego emigranta-outsidera, który odmawia uczestnictwa w dyskursie wybranego przez siebie za docelowe społeczeństwa. Emigrant taki nosi w sobie resentyment do świata za brak zrozumienia dla polskich tradycji i polskiej martyrologii i, na domiar złego, tęskni za Polską „od morza do morza”, lekceważąc racje geopolityki. Nie miejsce tu na analizę przyczyn wzajemnego niezrozumienia kultury polskiej i amerykańskiej, znakomicie sportretowanego przez Janusza Głowackiego w Polowaniu na karaluchy. Może powstanie kiedyś na jednym z amerykańskich uniwersytetów praca, która opisze paradoksalny fenomen amerykańskiej dyskryminacji w stosunku do przybyszów z Polski – i nie tylko Polski, lecz także innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Mówię o przyszłości, bo w atmosferze, jaka panuje obecnie na wyższych uczelniach od Berkeley po Columbię, trudno sobie takie studium wyobrazić.
Co zatem można zrobić, by polska literatura przedostała się na rynek amerykański i zajęła na nim trwałą pozycję, choćby w niewielkim stopniu zbliżoną do tej, jaką cieszy się literatura karaibska, południowoafrykańska, literatury krajów Azji Południowo-Wschodniej, Afryki Północnej i Środkowej, Indii, Pakistanu czy Australii? Może ktoś obruszy się na takie zestawienie, uznając je za niestosowne, zważywszy na różnice historyczne, kulturowe itd. A jednak nie jest ono przypadkowe. Na pamięć przychodzą frazy wiersza Miłosza Rue Descartes:
Mijając ulicę Descartes
Schodziłem ku Sekwanie, młody barbarzyńca w podróży
Onieśmielony przybyciem do stolicy świata.
Było nas wielu, z Jass i Koloszwaru, Wilna i Bukaresztu, Sajgonu i Marakesz,
Wstydliwie pamiętających domowe zwyczaje
O których nie należało mówić tu nikomu (…)
Miłosz zawarł tu jedno z kluczowych doświadczeń ludzkości w minionym stuleciu. Onieśmielenie, jakiego zaznał w jednej ze stolic zachodniego świata, porównać można z uczuciem „nieobecności” czy też „nieprzynależności”, znanym nam z wizyty w amerykańskiej księgarni. Oba wiążą się ze szczególną sytuacją, w jakiej znalazły się populacje przywołanych przez poetę miejsc – sytuacją skolonizowania. Miłosz bodaj jako pierwszy z polskich – a może i środkowoeuropejskich – pisarzy tak trafnie uchwycił rys, który definiuje tożsamość współczesnych społeczeństw zamieszkujących nasz region, a także inne obszary dzisiejszego świata.