Badania prowadzone w ostatnich latach wśród podkarpackich katolików wykazały, że religijność ludowa wprawdzie nie zapomina o wartości sakramentów i towarzyszących im rytów, ale też nie zachowuje ich w statycznej formie.
W odniesieniu do sakramentu komunii świętej szczególnie istotną cezurą, zarówno historyczną, jak i świadomościową, wyznaczającą początek przemian eucharystycznych, jest Sobór Watykański II. Kościół, przez wieki uprawiając „teologię strachu”, silnie podkreślał dystans i przepaść między Stwórcą a zwykłym człowiekiem, niegodnym przyjmowania Ciała i Krwi Chrystusa. Zarówno rytm mszy, jak i praktyk liturgicznych, a nawet architektura kościoła, sugerowały, że Bóg przychodzi nie tylko „przez”, ale też „do” księży; od XII wieku aż do Soboru ksiądz stał tyłem do – trwożliwie obserwujących go z ciemności naw – ludzi, w ciszy odprawiając łacińską mszę, niezrozumiałą dla zgromadzonych w kościele wiernych.
Przeświadczenie, że zwykły śmiertelnik w swej małości i słabości niegodny jest przyjmowania komunii, pociągnęło za sobą przekonanie, iż należy przystępować do stołu Pańskiego jak najrzadziej, częsty sakrament bowiem, postrzegany jako „święte dla świętych”, przystoi tylko osobom wyjątkowym. Sam Kościół zresztą rzadko wzywał niegdyś wiernych do komunii częstszej niż doroczna. Współcześnie znacznie więcej osób, korzystając ze złagodzonych przepisów, przystępuje do komunii raz w miesiącu, co niedziela, a niekiedy nawet codziennie. Niemniej jednak, jak wynika z moich obserwacji podkarpackich katolików, wierni nie tylko częściej chodzą dziś do komunii, ale też przez dłuższy czas regularnie ją przyjmują. Tu pojawia się rozdźwięk: wielu wierzących częste i systematyczne przystępowanie do komunii odbiera jako znak spowszednienia rytuału, banalizację eucharystycznego zdarzenia, w którym masowość uniemożliwia właściwe przeżycie tajemnicy połączenia z Chrystusem. Wzrost częstotliwości komunikowania nierzadko wywołuje wśród wiernych irytację: „Mówię pani, jak stoję w kościele i jak tak widzę, że tam wszyscy idą w kolejce, a ja tak sobie myślę w duchu, no grzeszę w tym momencie, ale se myślę: sami święci idą”[1]. Ci, którzy są zwolennikami rzadszego przyjmowania sakramentu, skłaniają się do przyjmowania komunii raz, dwa razy do roku – na Wielkanoc, ewentualnie jeszcze przed Bożym Narodzeniem; jak tłumaczą, wynika to z obawy, żeby „za bardzo się nie narzucać Panu Bogu”[2].
W zarysowanej powyżej ambiwalentnej postawie, przejawiającej się z jednej strony w potrzebie jak najczęstszego przyjmowania komunii, a z drugiej – w niepokoju wywoływanym zmniejszeniem dystansu między sferą Boską i ludzką, widoczne są napięcia między nowym stylem praktyk i bagażem tradycyjnej świadomości religijnej. Tym, co powstrzymuje mieszkańców wsi przed częstym komunikowaniem, jest bowiem silne przekonanie, że warunkiem zjednoczenia z Bogiem jest bardzo rygorystyczne wypełnienie przedkomunijnych przygotowań: dokonanie głębokiego rachunku sumienia (kiedyś czytanego z książeczki, dziś odmawianego własnymi słowami), wzbudzenie w sobie żalu za grzechy, przystąpienie do spowiedzi. Zgodnie z kształtującymi ludową wrażliwość religijną wierzeniami nieodpowiednie wypełnienie tych zaleceń, a co za tym, przyjęcie Ciała przez nieoczyszczoną, „sczerniałą duszę”[3], rodzi nie tylko wyrzuty sumienia, ale może pociągnąć za sobą również kary Boże, które mogą spotkać świętokradcę jeszcze długo po popełnieniu przezeń wykroczenia, nawet po śmierci. Purystyczne wypełnienie przedsakramentalnych przygotowań odbierane jest jako gwarancja sakramentalnego ukojenia.