Ta diametralna różnica ocen i emocji wynika nie tylko z tego, iż jeden z nich był naocznym świadkiem, a drugi polegał na relacjach państwowej telewizji i agencji Sinhua, ale również z głęboko zakodowanej bariery kulturowej dzielącej Hanów (chińska większość w Państwie Środka) od rdzennych mieszkańców tybetańskiego pogórza. W Tybecie bowiem co najmniej od półwiecza ścierają się niepodległościowe aspiracje niewielkiego narodu z imperialnymi odruchami najludniejszego państwa świata, które na naszych oczach przepoczwarza się z regionalnego hegemona w światowe mocarstwo. W starciu tym dysproporcja sił jest porażająca: Chiny mają niewyobrażalną wręcz przewagę liczebną (powiedzenie, że jeden przeciwnik mógłby drugiego nakryć czapkami, brzmi w tym kontekście po prostu realistyczne), a także gospodarczą i – rzecz jasna – militarną. Tybetańczycy przeciwstawiają Pekinowi swoją tożsamość, przywiązanie do religijnej tradycji oraz Dalajlamę XIV, duchowego przywódcę i bodaj swą najskuteczniejszą broń, choć tym razem – wbrew propagowanej przez ,,Papieża Tybetu” ideologii niestosowania przemocy – sięgnęli też po kamienie, łomy i noże, co skrupulatnie odnotowały chińskie media. Nawiasem mówiąc, to znaczący aspekt tych wydarzeń, sugerujący, iż do głosu doszło młode pokolenie tybetańskiej opozycji, rozczarowane stosunkowo ,,miękką i elastyczną” polityką, jaką Dalajlama prowadzi z wygnania w indyjskiej Dharamsali na rzecz autonomii Tybetu. Ale ta próba odwołania się do wojowniczej tradycji klanów Khamba (paradoksalnie to też integralna część tożsamości Tybetańczyków obok pacyfistycznego buddyzmu) była równie spektakularna co kosztowna; wprawdzie chińskie władze utrzymują, że w starciach zginęły 22 osoby (głównie etniczni Chińczycy), jednak emigracyjne źródła tybetańskie mówią o przeszło 150 ofiarach i setkach aresztowanych (głównie rdzennych Tybetańczyków). Bunt rozszerzył się przy tym poza granice administracyjne Tybetu, wstrząsając zamieszkanymi przez tybetańską mniejszość rejonami prowincji Syczuan, Gansu i Qinghai, a nawet docierając do Nepalu, gdzie żyją dziesiątki tysięcy uchodźców spod chińskiej okupacji. Ten transgraniczny charakter protestów należy uznać za sukces ich organizatorów, podobnie jak solidarnościowe wystąpienia na Zachodzie, gdzie pod wpływem doniesień o brutalnych represjach władz w Tybecie członkowie rozmaitych organizacji praw człowieka podjęli próby zakłócania pierwszych etapów sztafety ze zniczem olimpijskim.
Nie ulega wątpliwości, że najnowszy wybuch w Tybecie pozostawał w ścisłym związku ze zbliżającymi się igrzyskami olimpijskimi w Pekinie, choć u jego podłoża legły przede wszystkim nawarstwiające się od lat frustracje Tybetańczyków, którzy nigdy nie pogodzili się z okupacją ojczyzny przez komunistyczne Chiny. Co prawda, Tybet od wieków znajdował się w orbicie wpływów chińskich (i mongolskich), ale cieszył się też w swej historii długimi okresami rzeczywistej autonomii czy nawet niepodległości, jak w pierwszej połowie XX wieku. Kres tej niezależności położyła inwazja komunistycznych wojsk Mao Zedonga z 1950 roku. Od tamtej pory Pekin stopniowo ograniczał zakres swobód religijnych i kulturalnych rdzennych mieszkańców, a dzieje wzajemnych stosunków tybetańsko-chińskich naznaczone były kolejnymi powstaniami i następującymi po nich falami represji: po buncie 1959 roku, na przełomie lat 60. i 70. w ramach wyjątkowo brutalnej na tym terenie ,,rewolucji kulturalnej” czy wreszcie w pamiętnym roku 1989. Wprawdzie okresowo Pekin łagodził swój kurs w zależności od tego, czy akurat na szczytach władzy w Komunistycznej Partii Chin górę brała frakcja bardziej kompromisowa – efektem tych zawirowań były między innymi inwestycje w regionalną infrastrukturę (ostatnio otwarto na przykład nową linię kolejową), ale i tak w ocenie większości Tybetańczyków to Hanowie, coraz liczniej osiedlający się na ich ziemiach, najbardziej na tym korzystali, a nie przywiązani do tradycji autochtoni. Pamiętam spotkania z moją wieloletnią sąsiadką z Londynu, Kulsang, córką tybetańskich uchodźców, która mówiła o oporze wieśniaków wobec komunistycznych aparatczyków w Tybecie, a jej słowa mogły być żywcem wyjęte z opowieści o wozie Drzymały i przeciwstawianiu się rugom pruskim w Wielkopolsce za rządów Bismarcka. Słuchając ich, trudno było oprzeć się wrażeniu, że chińskim pomysłem na modernizację kraju jest zwyczajny Kulturkampf, mający na celu zasymilowanie gotowych do współpracy Tybetańczyków oraz zepchnięcie pozostałych do swoistych rezerwatów, być może w klasztorach, w których musieliby podpisywać lojalki wypowiadające posłuszeństwo ,,Dalajlamie i jego klice”.