W kościele było chłodno i ludno, na końcu prezbiterium stało pięciu ciemno ubranych mężczyzn, nadstawiano uszu, bo do nawy głównej śpiew dochodził z daleka. Mimo to wypełniał przestrzeń XIII-wiecznego, klasycznego gotyku. Głęboki, niski głos, basso continuo, był drabiną, po której wspinały się pozostałe głosy, nakładając się niekiedy na siebie, podtrzymując wzajemnie w swym dążeniu. Śpiewano pieśni z całego roku liturgicznego. Z głębi struktury harmonicznej wydobywały się często tony pastoralne. Beczały stada owiec i kóz, biegnące po górach, czuło się spiekotę dnia, majestat gwiaździstej nocy.
Śpiew bizantyjczyków zwracał się ku Stwórcy. W sposób radykalny, hymniczny zwracało się w tym śpiewie ku swemu Stwórcy całe stworzenie, cały kosmos. Była to wielka różnica w stosunku do muzyki nowożytnej. Jako muzyczny laik, w trakcie słuchania oddający się grze wyobraźni, właśnie tę różnicę próbowałem chwytać i przyswajać. Odczuwałem ją jak przypływ morza, pełnię księżyca. W porównaniu z muzyką obecną uderzało świadome samoograniczenie i wyrzeczenie dawnych kompozytorów.
Powaga i telluryczny blask melodyki wywoływały obrazy, które sobie kiedyś tam, pod wpływem lektur historycznych, uroiłem. Był to przecież śpiew zza grobu potężnego, teokratycznego imperium, którym było państwo basileusów. I to, co zostało w śpiewie liturgicznym odrzucone – ruchliwość i żywotność miejskiej, kupiecko-militarnej cywilizacji Bizancjum – wyobraźnia próbowała czynić tłem dla muzyki. Ale krótko. Niewybredne rozrywki motłochu, intrygi mnichów i eunuchów, gonitwy wokół hipodromu, walki stronnictw, okrucieństwa i akty heroiczne nie miały nic wspólnego z tymi hymnami. Śpiew i jego asceza były pozaświatowe. Czas historyczny był osądzony, pozbawiony samodzielnej wartości. Więc siedziałem sobie skupiony, żadnych obrazów nie rojąc.
Koncert urzeczywistnił pewne samorodne wyobrażenie, właściwie marzenie, które nawiedzało mnie od dzieciństwa. Nigdy nie sprecyzowane, zawsze kołysało się jak łódka na przystani, gotowa do żeglugi. Może to skłoniło mnie do wycieczki na Torcello? W czasie jesiennej bytności w Wenecji postanowiłem wybrać się razem z Klementynką do starej bizantyjskiej katedry na wyspie. Reszta rodziny krążyła po Biennale w poszukiwaniu the electric sheeps sztuki współczesnej, my wyruszyliśmy na morze.
Vaporetto warczało jak wiertło dentystyczne. Zamieranie obrotów śruby kończył gruchot i stukot. Rozbolała mnie od tego głowa, byłem przeziębiony, gorączkowałem. Ale na wyspie było spokojnie. Głosy nielicznych turystów rozpraszały się jak wołanie mew. W starej katedrze miałem znowu uczucie opuszczenia, jakie ma chyba każdy chrześcijanin w licznych w Europie świątyniach uznanych za muzea. W apsydzie ołtarzowej obejrzeliśmy Marię. Po jej obraz tu przyjechaliśmy. Czarna Maria na tle złotej mozaiki – wysoka i smukła Greczynka, która wyszła na plac w świątecznej szacie.