Optymistyczna wizja Santayany zakładająca, że ludzkość jest w stanie uczyć się na własnych błędach, w naturalny sposób przemawia nie tylko do studentów. Jednak dowody na prawdziwość tych słów nie wydają się ani liczniejsze ani mniej dyskusyjne niż dowody potwierdzające opinię wprost przeciwną: że jedyną nauką płynąca z historii jest to, iż nikt się tak naprawdę od niej niczego nie nauczył. Bez długiego zastanawiania się można przecież wymienić całkiem współczesne przykłady ludobójstwa, masowych rzezi, terroru i niewolnictwa i dojść do wniosku, że najlepszym sposobem radzenia sobie z okropnościami historii jest jak najszybsze puszczenie ich w niepamięć. Że „rozdrapywanie ran” powoduje często skutki opłakane dla następnych pokoleń: nakręca spiralę urazów, odwetu i zemsty.
Taki sposób myślenia o człowieku i historii ma długą tradycję. Zaledwie dwa dni po zabójstwie Cezara Cyceron postulował w rzymskim senacie, by dla wspólnego dobra puścić w niepamięć ten „świeży” fakt (oblivione sempiterna delendum). Traktaty pokojowe – co najmniej od czasu, gdy wnukowie Karola Wielkiego zakończyli w 843 roku walki między sobą – są z reguły opatrzone uwagami wzywającymi do zapomnienia o niedawnej wrogości, walkach, zdradach i rzeziach. Fryderyk Nietzsche uważał, że niezdolność zapominania o zbrodniach przeszłości oraz żywa pamięć zadawnionych krzywd mogą stanowić hamulec dla normalnego życia. Pozbawiają one bowiem ludzi i narody życiowej spontaniczności wobec wyzwań czasu teraźniejszego. Spontaniczność ta, konieczna dla jakiegokolwiek postępu, wynika po części z naiwności i młodzieńczej ignorancji wobec doświadczeń przeszłości[1]. A Wisława Szymborska pisze:
Ci, co wiedzieli,
o co tutaj szło,
muszą ustąpić miejsca tym,
co wiedzą mało.
I mniej niż mało.
I wreszcie tyle co nic[2].
Ale puszczać w niepamięć zło historii w imię przyszłości znaczy też, siłą rzeczy, zapominać o krzywdzie ofiar. W traktatach kończących wojny między państwami i narodami chodziło zwykle o ofiary obu stron konfliktu. Wzajemne zapominanie krzywd miało być zatem wyrzeczeniem dokonywanym przez żywych dla wspólnego dobra. Jak jednak zastosować tę receptę wobec totalitarnego zła dwudziestego wieku – ludobójstwa, zniewolenia, prześladowania niewinnych ludzi przez wszechwładne potęgi? W takim wypadku zapominanie o ofiarach można uważać za formę moralnego wspólnictwa z ich oprawcami, zwłaszcza że totalitaryzm unicestwiał swoje ofiary niejako podwójnie: usuwał je ze fizycznie ze świata, a ponadto starał się na zawsze zlikwidować wszelki ślad i pamięć po nich. Były więzień hitlerowskiego obozu w Dachau wspominał:
Nadzorcy z SS (…) ze szczególną satysfakcją podkreślali, iż po wojnie świat i tak nie uwierzy w to, co się stało; będą jakieś pogłoski i domysły, lecz żadnych jasnych dowodów, więc ludzie dojdą do wniosku, że zło na taką skalę byłoby po prostu niemożliwe[3].