fbpx
Tadeusz Jagodziński październik 2008

Wokół Kaukazu

W pracach anglosaskich politologów często pojawia się metafora ruchów i przeobrażeń tektonicznych, rodem z geologii, jednak w naukach społecznych oznaczająca diametralne zmiany na arenie wewnętrznej bądź międzynarodowej. Metafora pojemna, sugerująca zarówno skalę zachodzących przemian, jak i ich ,,podskórny”, nierzadko głęboko ukryty charakter.

Artykuł z numeru

Jan Paweł II. Żywa pamięć czy makatka

Ale ruchy tektoniczne to również potężne trzęsienia ziemi, trudne do ukrycia, bo dające o sobie znać z siłą odczuwalną przez całe kontynenty. W takich chyba kategoriach należy rozpatrywać sierpniową wojnę na Kaukazie, która – poza wszystkimi widocznymi już i jeszcze niedostrzegalnymi skutkami – doprowadziła do najostrzejszej od upadku komunizmu polaryzacji między Moskwą a Zachodem. Geneza tego konfliktu, nie do końca jasna (przynajmniej w dostępnej nam sferze publicznej), z pewnością miała swój wymiar lokalny: do zderzenia Gruzji z separatystycznymi dążeniami południowej Osetii i Abchazji (a przejściowo również Adżarii) doszło w okresie rozpadu ZSRR we wczesnych latach 90.  Przy wsparciu Rosji (która roztaczała nad separatystami swoisty parasol ochronny, oficjalnie pełniąc rolę rozjemcy) zbuntowane regiony praktycznie uzyskały autonomię, choć raz po raz dochodziło w nich i wokół nich do potyczek między zwaśnionymi stronami. Abchazowie i Osetyńcy destabilizowali sytuację Gruzji, która – jako formalnie uznane państwo – uporczywie podkreślała zasadę swej integralności terytorialnej, zaś Moskwa zdawała się wykorzystywać te kłopoty we własnych rozgrywkach z centralnymi władzami w Tbilisi, a także w większej grze z innymi państwami wyłonionymi z ZSRR oraz z Zachodem.

Obecna faza kryzysu zaczęła nabrzmiewać wiosną, gdy po uznaniu niepodległości Kosowa przez wiele państw Zachodu, przeciwna temu Rosja wyraźnie dawała do zrozumienia, że bałkański precedens może znaleźć zastosowanie na Kaukazie. Wysyłane sygnały były bardzo czytelne: 8 kwietnia szef rosyjskiego MSZ Ławrow oświadczył, że Moskwa zrobi wszystko, by nie dopuścić do gruzińskiego członkostwa w NATO; dwa tygodnie później przewodniczący Rady Federacji (odpowiednik Senatu) Mironow otwarcie mówił o rozwiązaniu konfliktu Gruzji z Osetyńcami i Abchazami drogą siłową. Tłem tych mniej lub bardziej zawoalowanych gróźb była oczywista irytacja Kremla prozachodnią polityką władz w Tbilisi (każdorazowe zbliżenie państw ościennych do USA lub NATO umacnia w Rosji zwolenników tradycyjnej koncepcji ,,okrążania przez wraże siły”) oraz strategiczne znaczenie Gruzji dla przesyłu kaspijskiej ropy i gazu na zachód z pominięciem Rosji (rurociąg Baku – Ceyhan, porty Supse, Poti). W ten sposób pozornie wewnątrzgruziński konflikt nabierał znaczenia ponadregionalnego, a jego gwałtowne zaostrzenie latem nadało mu niewątpliwie wymiar globalny.

Dzisiaj nie znamy jeszcze wszystkich czynników, które zadecydowały o eskalacji napięcia, a w konsekwencji o wybuchu najnowszej wojny na Kaukazie (typowe dla takich sytuacji działania propagandowe i ,,mgła informacyjna” robią swoje…), ale jej błyskawiczny przebieg i dotychczasowe skutki pozwalają na hipotezę, że rząd prezydenta Saakaszwilego zbyt pochopnie podjął decyzję o frontalnym ataku na Osetię. Władze w Tbilisi utrzymują wprawdzie, iż musiały działać, gdyż separatyści podjęli próbę ,,wyczyszczenia” regionu z pozostających tam jeszcze Gruzinów, ale faktem jest, że ofensywa na Cchinwali i Osetię, rozpoczęta nocą z 7 na 8 sierpnia, zakończyła się całkowitą klęską z militarnego punktu widzenia. Siły rosyjskie były doskonale przygotowane na kontratak, rozbiły i wyparły kolumny gruzińskie ze spornych regionów, zajmując ponadto znaczne obszary Gruzji ,,właściwej”. I to właśnie ta okupacja, coraz bardziej przypominająca próbę rozbioru suwerennego państwa, wpłynęła na całościową ocenę kryzysu, przynajmniej na Zachodzie. Niezależnie bowiem od stopnia odpowiedzialności Tbilisi za przebieg wydarzeń, Moskwa dowiodła, że w stosunkach z najbliższą zagranicą kieruje się przede wszystkim wolą odbudowy imperium i strefy wpływów, nie wahając się przed użyciem środków zbrojnych do realizacji celów politycznych lub dyplomatycznych. Widok rosyjskich ,,mirotworców” panoszących się w wozach pancernych na gruzińskich szosach, daleko od granic Osetii, czy zniszczonych obiektów infrastruktury energetycznej w Gori i Poti, sprawił, że nawet w najbardziej przychylnych Moskwie stolicach europejskich włączyły się lampki alarmowe. Ucierpiał prestiż Zachodu, a osobiste upokorzenie prezydenta Francji, który wynegocjował rozejm w imieniu UE, jawnie później ignorowany przez Moskwę, było pod tym względem przysłowiową solą na świeżą ranę. Kreml uznał niepodległość secesjonistów, a nadzwyczajny szczyt unijny poświęcony konfliktowi nie przyniósł w tej sprawie zasadniczych rozstrzygnięć, bo też i trudno było się ich spodziewać: uzależnieni od rosyjskich dostaw surowców europejscy partnerzy nie są skłonni do zbyt gwałtownych ruchów (czytaj: sankcji), których skutki trudno oszacować. Na razie więc wstrzymano jedynie rozmowy o strategicznym partnerstwie z Moskwą, bo nikomu nie zależy na popchnięciu jej ku egzotycznym sojuszom wymierzonym w Zachód. Powszechna jednak wydaje się świadomość, że Rosja jest coraz mniej przewidywalnym partnerem, a to wymusza potrzebę dywersyfikacji dostaw ropy i gazu, jednocześnie zaś potwierdza teorię, że na terenie Gruzji pojawił się tektoniczny uskok, który może na długi czas wytyczać granicę między demokracjami a światem niedemokratycznym. Palące wydaje się teraz pytanie: po której stronie tej linii demarkacyjnej znajdzie się Azerbejdżan i czy nie będzie ona przypadkiem przebiegać w poprzek dzisiejszej Ukrainy?

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się