fbpx
Tadeusz Jagodziński marzec 2009

O naturze azjatyckiej obietnicy

Jeśli istotnie środek ciężkości świata ma się przesunąć znad Atlantyku nad Pacyfik, to z jakimi konsekwencjami dla innych regionów i kontynentów? I czy warto się przeciwstawiać temu procesowi, podejmując jakieś działania w ariergardzie, czy lepiej szukać płaszczyzn współpracy, przyczyniając się do spełnienia azjatyckiej „obietnicy”?

Artykuł z numeru

Azja. Nowa ziemia obiecana

Kłopot z Azją zaczyna się już od samej definicji i, rzecz jasna, od ogromu jej terytorium. Bo jak ogarnąć zarazem Bliski i Daleki Wschód, Azję Południową i Syberię czy Timor i Tadżykistan? W naukach społecznych i politycznych sama geografia niewiele tłumaczy. „Azja to tylko nazwa na mapie”, irytowali się niegdyś oficjele z ministerstwa przemysłu i handlu w Tokio indagowani o wartości azjatyckie. W samej Azji Wschodniej – tłumaczyli – poszczególne społeczeństwa są tak zróżnicowane, że prawie nie mają ze sobą nic wspólnego. Z pewnością w Korei czy Japonii nie trzeba było o tym nikogo specjalnie przekonywać. Ale z europejskiej lub atlantyckiej perspektywy – mimo rozmaitych zastrzeżeń – czujemy, że mówienie o oszałamiającym postępie całego Wschodu albo Azji jako „nowej ziemi obiecanej” jest zasadne. To przecież największy i najludniejszy z kontynentów, który przeszedł w ciągu ostatniego półwiecza niesłychaną wręcz metamorfozę. Z peryferyjnego zaplecza wielkich mocarstw stał się rozbudzonym olbrzymem; nie tylko dorównał po modernizacyjnym sprincie dotychczasowym potentatom, lecz w najbliższych dziesięcioleciach najprawdopodobniej ich prześcignie. Dziś mało kto odważyłby się kwestionować znaczenie Azji na światowych rynkach. Zresztą natychmiast zasypano by go dziesiątkami rozmaitych wskaźników gospodarczych bądź prognoz demograficznych podważających taką tezę, i to zarówno w odniesieniu do Chin czy Indii (dwóch niekwestionowanych liderów azjatyckiego jutra), jak i Arabii Saudyjskiej czy Indonezji… Jednak zanim pogodzimy się z tą heglowską logiką nieubłaganego marszu Azji ku globalnej dominacji, warto przez chwilę zastanowić się nad jego dotychczasowym przebiegiem i przyczynami. Czy tajemnica sukcesu tkwi jedynie w liczbie ludności? A może  również w specyfice dziejów i kultury, które zdają się predestynować wschodnie nacje do mrówczej pracy? I jeśli istotnie środek ciężkości świata, jaki znamy, ma się przesunąć znad Atlantyku nad Pacyfik, to z jakimi konsekwencjami dla innych regionów i kontynentów? I czy warto się przeciwstawiać temu procesowi, podejmując jakieś działania w ariergardzie, czy lepiej szukać płaszczyzn współpracy, przyczyniając się do spełnienia azjatyckiej „obietnicy”?

Potencjał i skala Azji przykuwały uwagę ludzi Zachodu co najmniej od średniowiecza (by nie sięgać do Aleksandra Macedońskiego czy Ptolomeusza…). Jednych napawały lękiem, innych nęciły zapowiedzią bogactw, jeszcze inni postrzegali je przez pryzmat odmienności i egzotyki. Z końcem XIII wieku, zanim zdążyły wybrzmieć echa najazdów mongolskich, o potędze „Państwa Środka” i przepychu złotych pałaców Orientu obrazowo pisał Marco Polo (zapewne nie wszystko z tego, co przelał na papier, sam zobaczył, ale nie za historyczną ścisłość kochamy autora Opisania świata…), który „odkrywał” w ten sposób dla Europejczyków Daleki Wschód. Dwieście lat później na marginesie jego książki Krzysztof Kolumb, szukając nowego szlaku morskiego do Indii, dopisał własną ponoć ręką: „Mercacciones innumeras” (nieogarnione możliwości handlu). Azja zawsze kusiła swym bezmiarem i perspektywą szybkich zysków. Na swoje nieszczęście cywilizacje azjatyckie, w przeciwieństwie do dynamicznej i ekspansywnej w czasach nowożytnych Europy, tylko w ograniczonym stopniu interesowały się dawniej światem zewnętrznym. Przegapiły Renesans i Oświecenie, płacąc za to wysoką cenę w postaci kolonialnych interwencji Zachodu. Świadomość tego dziedzictwa i próby jego przezwyciężania w jakiejś mierze legły jednak u podstaw najnowszych sukcesów, bo zetknięcie z imperialnym Zachodem zaowocowało wolą dogonienia możnych tego świata. Japonia odegrała pod tym względem pionierską rolę, wpierw na przełomie XIX i XX wieku, a później dźwigając się z klęski po II wojnie światowej – przy wydatnej pomocy Stanów Zjednoczonych. I już w latach 60. amerykańscy patroni rozwoju gospodarczego „kraju kwitnącej wiśni” z podziwem, ale i nutą niepokoju obserwowali azjatycką kulturę pracy, ambicję i szacunek dla wiedzy. Mniej więcej w tym samym czasie, gdzieś w zaciszu uniwersyteckich gabinetów, historycy pokroju Marshalla Hodgsona próbowali zmienić globalną optykę dziejów, nadając Azji znacznie bardziej centralną rolę, a politycy i dyplomaci – pod kierunkiem Henry’ego Kissingera – szykowali przełom w stosunkach z Pekinem. Nie ulega raczej wątpliwości, że Amerykanie – przewodząc Zachodowi w czasie zimnej wojny – stworzyli zasadnicze impulsy dla rozwoju Wschodu; niepodobna dziś mówić o wielkim cywilizacyjnym skoku „azjatyckich tygrysów” (Tajwan, Korea Płd., Hongkong, Singapur) bez uwzględnienia roli Stanów Zjednoczonych i ich polityki rosnącego zaangażowania w basenie Pacyfiku w latach 70. i 80. Tym razem jednak mieszkańcy Wschodu, pomni historycznych doświadczeń (i mądrzejsi o lekcję Japonii…), bacznie przyglądali się Zachodowi, ucząc się nowych technologii i dostosowując nowoczesne metody organizacji gospodarczej do własnych warunków, potrzeb i filozofii.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się