Każdy odkrywa Indie na swój własny sposób. Większość z nas przyjeżdża tu, szukając odpoczynku na plażach Goa, Kerali czy Tamil Nadu albo wspinając się na wyżyny Kaszmiru czy Himaćal Pradeś. Zwabieni brytyjskimi wspomnieniami kolonialnej przeszłości przybywamy, aby odnaleźć miejsca znane z takich filmów jak Droga do Indii czy Dalekie pawilony. Czasami szukamy własnej drogi duchowej (jakby w Europie nie można było jej znaleźć), wędrując śladami pism Wiwekanandy, Anthony’ego de Mello, Bede Griffithsa lub przeżyć Beatlesów. Wtedy najczęściej trafiamy do świętych miejsc hinduizmu, gdzie przyjmuje się nas ciepło i życzliwie, lecz w których nadal pozostajemy obcy. Oglądamy Indie z okien klimatyzowanych autobusów, trzygwiazdkowych hoteli, wdychamy ich zapach w motorowej rikszy lub w czasie wielogodzinnej podróży pociągiem. Kiedy stamtąd wracamy, wydaje się nam, że dotknęliśmy tego, co opisywane jest w reklamowym sloganie jako „incredible India”. To już są nasze Indie.
Dla mnie, dyplomaty pochodzącego z kraju, który jest młodszą (o całe tysiąclecia) i mniejszą siostrą Indii, odkrywanie tego subkontynentu ma szczególne znaczenie. Jest ogromnym wyzwaniem. Jak bowiem można zaprezentować polską kulturę z jej muzyką, sztukami czy literaturą społeczeństwu, które stworzyło starożytne miasta Harappę i Mohendżo Daro, słynne płaskorzeźby Khadżuraho, świątynie Mamallipuram czy Konaraku, taniec kathak? Jak przedstawić muzykę Chopina, teatr Wyspiańskiego czy poezję Herberta Indusom, z dnia na dzień coraz bardziej dumnym z własnej historii i cywilizacji, którą stworzyli, którzy sami na nowo „odkrywają” Indie? Swoje Indie…
Skoro bowiem nie ma jednych Indii, nie można stosować jednolitych formułek, pomysłów czy rozwiązań w promocji własnej kultury. Obok supernowoczesnych wieżowców Bombaju, galerii handlowych Gurgaon czy Noidy (miast-satelitów Delhi) są tu ubogie wsie Radżastanu i Orisy. Urzędowy hindi współistnieje na równych prawach z dwudziestoma ośmioma językami urzędowymi. Zupełnie inne zainteresowania artystyczne przejawia mieszkaniec Kalkuty i Amritsaru, co innego zaś wzbudza poklask publiczności w Madrasie (Chennai) i Guwahati. Innej muzyki słucha młodzieniec biegający z iPodem od jednego markowego sklepu do drugiego, a innej ten, który czeka na pociąg trzeciej klasy na dworcu w New Delhi. Stosowanie utartych wzorców promocji odczuły boleśnie Unia Europejska, Rosja i Stany Zjednoczone w działaniach swojej dyplomacji kulturalnej. I wszyscy wyciągnęliśmy odpowiednie wnioski.
It’s good to listen… It’s good to talk
Powyższe slogany, pochodzące z reklam British Telecom, najlepiej oddają zasady, jakimi kieruje się dyplomacja kulturalna w Indiach. „Dawna cywilizacja Indii różni się od kultur Egiptu, Mezopotamii i Grecji tym, że jej tradycje dotrwały do dzisiejszego dnia bez żadnych luk”, piszą znawcy[1]. Kultura Indii w znacznej mierze nie uległa zmianie. Podlegała (i wciąż podlega) kulturalnej indoktrynacji, wchłaniała (i wciąż wchłania) wiele elementów innych cywilizacji, ale w swym rdzeniu pozostaje indyjska – lub hinduska, bo jak zauważają autorzy indyjscy (m.in. Kavalam Madhava Panikkar), jest to kultura narodu w osiemdziesięciu procentach hinduistycznego. Jego specyfika wyraża się także w tym, że według ostatnich danych sześćdziesiąt osiem procent społeczeństwa Indii potrafi pisać i czytać, a niemała część posługuje się językiem angielskim. Tradycyjne społeczeństwa mają zwykle tendencję raczej do „krzepnięcia” i zamykania się w sobie niż otwierania się na wpływy obcych kultur. Importowanie pewnych rozwiązań jest możliwe, jeżeli służy awansowi cywilizacyjnemu, ale nigdy nie oznacza pełnej akceptacji wartości czy zasad wyznawanych w innych społeczeństwach. Rewolucja Meiji w Japonii w drugiej połowie XIX wieku nie spowodowała roztopienia się miejscowego stylu życia i wartości w potoku westernizacji, lecz raczej była impulsem do użycia nowoczesnych, zachodnich narzędzi w celu stymulowania rozwoju kraju. Indie pod tym względem są bardzo podobne.