Potem uległem aurze domowej. Zresztą Stryjeńska nie znajdowała aprobaty nie tylko mego Ojca, ale także Tytusa Czyżewskiego (choć i on malował górali), Hanki Cybisowej, Jana Cybisa, Eugeniusza Eibischa, Stanisława Szczepańskiego, Zygmunta Waliszewskiego, Józefa Czapskiego… Z pewnością nie była ulubienicą Władysława Strzemińskiego, Katarzyny Kobro, Teresy Żarnowerówny, Mieczysława Szczuki… Strzemiński w 1935 ironizował: „Wiemy, jak dzisiejszy chłop namalowany na obrazach Stryjeńskiej staje się Piastem (czy Chjeno-Piastem)” . Nie byli jej wielbicielami Henryk Berlewi i Henryk Stażewski oraz ci wszyscy artyści, którzy pojawiają się na kartach książki Andrzeja Turowskiego Budowniczowie świata jako jego budowniczowie właśnie. A artyści, których nie sposób uznać za budowniczych –Witkacy na przykład? Nie sądzę, aby byli wielbicielami Stryjeńskiej. Dla jednych powierzchowna, manierystyczna, lukrująca prawdziwe problemy społeczne tak bardzo leżące na sercu Strzemińskiemu i jego łódzkim kolegom, dla drugich – duchowych krewnych Witkacego – ponadto jeszcze naiwnie optymistyczna. Tenże Andrzej Turowski zestawia chłodno „Witebską twórczość Chagalla i warszawską Stryjeńskiej”, twierdząc, że to „dwa bieguny o nierównym ciężarze” . Efektowna i powierzchowna w ujęciu społecznego tematu – co dla Strzemińskiego niedopuszczalne; traktująca kolor płasko dekoracyjna „plakaciara” – co w ustach kapistów było obelgą…
Miłośników Stryjeńskiej było wielu. Przypomnę – należała do RYTMU, grupy umiarkowanej, którą lokowano między Awangardą Łódzką a Bractwem św. Łukasza. RYTM – w przeciwieństwie do takich grup jak BLOK, PRAESENS czy a.r. – był uznawany przez tak zwanego wykształconego odbiorcę. Odnosiła sukcesy: wystawy, nagrody, zlecenia państwowe, w tym współpraca z architektem Józefem Czajkowskim przy tworzeniu Pawilonu Polskiego na Międzynarodowej Wystawie Sztuki Dekoracyjnej w Paryżu w roku 1925. Była sławna, stała się popularna, z czasem opatrzyła się, znudziła, miano Stryjeńskiej dość.
Mnie, urodzonemu w 1940, Stryjeńska podobała się wbrew Ojcu, potem nie wypadało, potem zająłem się czym innym i teraz – nagle – wystawa w Muzeum Narodowym… Migawka w telewizji – myśl: całkiem, całkiem…
Miałem do Muzeum interes, pomyślałem: „zajrzę też na Stryjeńską”. Przekroczyłem magiczne wierzeje sal na wysokim parterze i… – ogarnął mnie czar. Otoczyły mnie obrazy, ogarnął kolor. Przyskakiwałem i odskakiwałem, zbliżałem się i oddalałem, chodziłem i stawałem – zauroczony. Nie wszystkim, ale jednak! Zapomniałem o Ojcu, kapistach, Strzemińskim i Awangardzie.
Wystawa jest pełna koloru – swoiście stosowanego. Stryjeńska, malując i projektując, używa wszystkich kolorów barwnego kręgu, zestawiając je bez specjalnej modulacji, płasko wydobywając światła innym kolorem. Na przykład: żółtawozielona chustka dziewczynki osłaniającej dłonią płomień świecy ma cienie ciemnozielone i zdecydowanie żółte światła padające na chustkę od płomienia . Żółta spódnica prządki ma ciężkie, wpadające w oranż cienie. Ale nie zawsze! Niekiedy Stryjeńska po prostu rozjaśnia kolor plamy bielą w miejscach, na które pada światło – bez dogmatyzmu. Rozjaśniania pojawiają się także w miejscach nieoczekiwanych – po prostu dla podkreślenia kształtu! Czasem Stryjeńska po prostu koloruje rysunek – w projektach kostiumów i scenografii, gdy chce wskazać kolor materiału na kostium. Jest to więc użycie kolorów sąsiadujących z sobą na kole barw.