Graniczne miasta żyją zazwyczaj z handlu, turystyki, czasem – jeśli granica dzieli państwa o dużej dysproporcji potencjału ekonomicznego czy siły nabywczej pieniądza – na ich obrzeżach rozkwita przemysł. W ubiegłym roku fachowcy od gospodarczych prognoz orzekli, że Juarez może stać się jednym z najważniejszych silników wzrostu całej gospodarki północnoamerykańskiej. Kłopot w tym, że to tylko prognozy na jutro, a dziś Juarez ma opinię bodaj najbardziej niebezpiecznego miasta świata. Od początku 2008 roku w regularnej wojnie narkotykowych karteli zginęło tutaj ponad 2 tysiące osób (w całym Meksyku ok. 10 tysięcy). Wyjątkowo okrutne zabójstwa, sygnalizujące przeciwnikom determinację sprawców, stały się tu czymś powszednim: czternastoletni chłopcy na usługach mafijnych bossów – dbających o to, by nie zabrakło im amunicji do „kozich rogów” (tak miejscowi nazywają kałasznikowy) ani codziennych dawek kokainy – udowadniali na ulicach Ciudad Juarez, że potrafią być równie bezwzględnymi wykonawcami rozkazów jak ich rówieśnicy, werbowani w wojnach domowych w Kongu czy na południu Filipin. Znajomy dziennikarz ze zgrozą opisywał zdejmowanie przez strażaków bezgłowego ciała jednej z ofiar, które przytwierdzono do balustrady na wiadukcie, z przymocowaną tabliczką wyjaśniającą, komu służyła ofiara… Wszystko to w absolutnej ciszy obserwował tłum gapiów, którzy nie okazywali ponoć najmniejszego zdziwienia. Granice najwyraźniej bywają też przekleństwem.
W marcu tego roku zdesperowane władze Meksyku wysłały do Juarez tysiące żołnierzy, żeby opanować sytuację. Ale nawet jeśli chwilowo, po nasyceniu ulic patrolami, liczba zabójstw spadła, to nie usunięto w ten sposób przyczyn epidemii przemocy, tkwiących bodaj w równej mierze w kulturze przestępczego półświatka, co w nieszczelności przepisów i prawach ekonomii. Meksykańskie masakry z ostatnich miesięcy mają bowiem swoje korzenie w latach 70. ubiegłego wieku, kiedy to rząd USA wespół z władzami Meksyku przystąpił do ofensywy przeciwko producentom heroiny w stanie Sinaloa, na wybrzeżu Pacyfiku. Powstałą w wyniku tych działań lukę na rynku wypełniły dostawy z Kolumbii, a meksykańscy narcotraficantes zorientowali się, że najlepszym interesem nie jest wytwarzanie „towaru”, ale pośrednictwo między producentem a odbiorcą (czytaj: przemyt). Innymi słowy, największe dochody zaczęła im przynosić granica lądowa pomiędzy Meksykiem i USA, licząca przeszło 3 tysiące kilometrów. Kartele podzieliły między siebie jej odcinki: na wschodzie przemyt narkotyków i nielegalnych emigrantów do Stanów kontrolował kartel „Zatokowy” (nazwa pochodzi od Zatoki Meksykańskiej), na zachodzie kartel z Tijuany, pod wodzą rodziny Arellano, a w centrum kartel „Juarez”, który – wedle szacunków amerykańskich – przemycał ok. 50% wszystkich narkotyków zażywanych w USA. Działalność na taką skalę przynosiła i wciąż przynosi astronomiczne dochody. Według Felipe Calderona, prezydenta Meksyku, roczne wpływy karteli z handlu na rynku amerykańskim wahają się między 10 a 35 miliardami dolarów. Zainicjowane przez niego w 2006 roku działania wymierzone w narcos i ich interesy zbiegły się z załamaniem nieformalnych rozejmów między kartelami, gdyż do gry włączyli się gangsterzy z Sinaloa, usiłujący zawładnąć całą granicą. Jak twierdzi policja, na ich czele stoi Joaquin Guzman, umieszczony w tym roku na liście najzamożniejszych ludzi świata magazynu „Forbes” (sklasyfikowany na miejscu 701), co potwierdza tylko znaczenie meksykańskiego narkobiznesu i finansową stawkę w tej konfrontacji. Dodatkowo konflikt zaostrza kurczenie się amerykańskiego rynku, z którego importowane narkotyki, na przykład kokainę, stopniowo wypiera miejscowa amfetamina, a całość obrazu komplikuje zjawisko korupcji w kręgach meksykańskiej polityki i aparatu sprawiedliwości oraz szmugiel w odwrotną stronę (z USA do Meksyku). W tym przypadku towarem jest broń, której posiadanie i nabywanie jest w Stanach uważane za niezbywalne prawo obywatelskie. Agent amerykańskich służb specjalnych mówił dziennikowi „L.A.Times”, że „kowboje z Sinaloa przyjeżdżają do nas na targi broni i ładują do bagażników najnowocześniejsze karabiny. Po co? Bo armia meksykańska też jest uzbrojona i muszą przebić chroniący ją pancerz”. Hillary Clinton, już w nowej roli sekretarza stanu, również wypowiadała się na ten temat podczas niedawnej wizyty w Meksyku, przyznając, że „brak naszej skuteczności w udaremnianiu przemytu broni jest przyczyną śmierci meksykańskich policjantów, żołnierzy i cywilów”. Pod koniec kadencji George’a Busha USA podjęły decyzję o wsparciu tzw. inicjatywy z Merido, mającej na celu koordynację działań wymierzonych w narcotraficantes, ale – mimo deklaracji o utrzymaniu pomocy na obiecanym poziomie ponad miliarda dolarów – nie jest wcale jasne, czy w dobie kryzysu sumy te rzeczywiście dotrą do meksykańskich adresatów. Pozostaje też pytanie o polityczną wolę ograniczenia w USA prawa do handlu bronią automatyczną i o pomysły na znalezienie innych zajęć dla tysięcy Meksykanów, zatrudnianych obecnie przez „ojców chrzestnych” narkobiznesu.