Nieuchronne napięcia na tym tle między legislaturą, władzą wykonawczą i sądowniczą z pewnością nie są obce współczesnym demokracjom, choć najdotkliwiej nadużycia władzy dają się we znaki w państwach autorytarnych, gdzie pokusa niekoniecznie musi być większa, ale za to szanse napiętnowania i ukarania przestępstw na najwyższym szczeblu często wydają się znikome.
Ostatnie tygodnie przyniosły kilka instruktażowych wręcz przykładów podejścia do domniemanych lub dowiedzionych win najwyższych dostojników państwowych. Pierwszy był Izrael, gdzie pod koniec marca prokuratura skierowała do sądu formalny akt oskarżenia wobec byłego prezydenta Mosze Kacawa, któremu zarzuca się między innymi dokonanie gwałtu oraz molestowanie podwładnych. Sprawa nie jest nowa, izraelska seksafera wybuchła latem 2006 roku, kiedy media po raz pierwszy nagłośniły zarzuty stawiane ówczesnej głowie państwa. Kacaw jeszcze jako minister transportu miał popełnić najcięższe z zarzucanych mu czynów, ale po wyniesieniu na najwyższy urząd jego zachowanie też budziło wątpliwości, choć on sam zaprzeczał wszelkim oskarżeniom. Mniej więcej po roku (tuż przed końcem kadencji) podał się jednak do dymisji, akceptując jednocześnie formę cząstkowego przyznania się do winy. Z tej ostatniej decyzji później się wycofał, co ostatecznie – jak się wydaje – utorowało jego sprawie drogę do sądu. Na razie jednak na samą rozprawę trzeba będzie poczekać. Mosze Kacaw na zaimprowizowanej konferencji prasowej przedstawiał się jako ofiara spisku i linczu, twierdząc ponadto, że u podłoża „oszczerstw” leżą uprzedzenia wobec Żydów pochodzących z innych krajów Bliskiego Wschodu (on sam urodził się w Iranie). Podobno izraelski wymiar sprawiedliwości rozważa w związku z tym wysunięcie dodatkowych zarzutów o szarganie dobrego imienia prokuratury, ale to chyba nie jest w tej chwili najpoważniejszym zmartwieniem Kacawa, któremu w przypadku orzeczenia winy grozi 16 lat więzienia.
O ile Kacaw będzie musiał jeszcze czekać na decyzję sądu w swojej sprawie, o tyle byłemu prezydentowi Peru Alberto Fujimoriemu pozostało już tylko oczekiwanie na apelację lub ułaskawienie przez następcę. Po trwającym 16 miesięcy procesie, w kwietniu br., peruwiański sąd uznał go winnym świadomego nadzorowania i tuszowania działalności szwadronu śmierci, który w latach 90. dokonał masakry uczestników przyjęcia w Limie (15 zabitych) oraz – przy innej okazji – uprowadził i zamordował 10 osób ze studium nauczycielskiego, uznawanego za wylęgarnię kadr maoistowskiej partyzantki. Sąd wymierzył Fujimoriemu karę 25 lat więzienia. Zarzuty wobec niego wiązały się z bezpardonową walką, jaką prowadził – piastując swój urząd – z rebeliantami Świetlistego Szlaku i kilku pomniejszych ugrupowań skrajnej lewicy. Walkę te wygrał, ale kontrowersyjne środki prowadzące do „zwycięstwa” bynajmniej nie umocniły rządów prawa, na które często się powoływał. W ciągu kilkunastu lat ostrego konfliktu peruwiańskiego państwa ze Świetlistym Szlakiem (rządy Fujimoriego przypadały na ostatnie 2–3 lata tego okresu) zginęło ok. 70 tys. osób, z czego – według niezależnych szacunków – prawie 40% stanowiły ofiary policyjnych szwadronów śmierci. Wyrok w sprawie byłego prezydenta, aczkolwiek ostro krytykowany przez jego zwolenników (którzy podkreślają, że poprzednik Fujimoriego, a zarazem i obecny prezydent Peru – Alan Garcia, ma na sumieniu jeszcze więcej ofiar), dowodzi jednak (tak jak decyzja izraelskiej prokuratury), że najwyższy urząd w państwie nie stoi ponad prawem, zaś osoby go piastujące muszą się liczyć z odpowiedzialnością tak za pospolite przestępstwa, jak i przyzwalanie na pozaprawne metody walki z opozycją.