Owszem, liczni entuzjaści prezydentury Obamy podkreślali, że dokonano dalekowzrocznego wyboru, wspierając politykę multilateralizmu i „nowej ery zaangażowania” w najważniejsze problemy współczesności (od Bliskiego Wschodu i de-nuklearyzacji po zapobieganie zmianom klimatycznym), o czym tak elokwentnie zapewnia sam laureat. Ale w medialnych ocenach częściej słyszało się uwagi o wishful thinking, ilustrowane niekiedy akademickimi wyjaśnieniami, że po pierwszym semestrze nie przyznaje się studentom dyplomów tylko dlatego, że z jakichś powodów mogą nie dobrnąć do końca studiów. Ten obraz uzupełniali zdeklarowani przeciwnicy 44. prezydenta USA (sondaże wskazują, że ich odsetek w Stanach zbliża się do 40%), którzy – przynajmniej w sporej części – widzieli w tym wyróżnieniu kolejny przykład ideologicznej vendetty na jego poprzedniku, pamiętając że to już czwarty „Nobel” wymierzony w George’a Busha (po nagrodach dla Jimmy’ego Cartera w 2002, Mohammeda El-Baradei w 2005 i Ala Gore’a w 2007 roku). Jeśli jednak uznać, że dysponenci noblowskiego funduszu kierowali się zasadniczo myśleniem o przyszłości, to rozpiętość reakcji na ich decyzję wyznaczały przede wszystkim bieguny sceptycyzmu i nadziei.
Ta sama dychotomia dawała o sobie znać w ocenie dwóch innych, bardzo ambitnych, przedsięwzięć politycznych (to, że sygnalizowane cele prezydentury Obamy można klasyfikować w ten sposób, jest chyba kwestią bezsporną) zainicjowanych w ostatnich tygodniach. Chodzi o wstępne, stosunkowo nieśmiałe próby zasypania przepaści dzielących zwaśnione od wieków: Turcję i Armenię oraz Japonię i Chiny. W tym pierwszym przypadku zwiastunem nadziei było podpisane 10 października 2009 roku w Zurychu porozumienie o przywróceniu stosunków dyplomatycznych i nawiązaniu współpracy między Erewaniem a Ankarą. Jak przystało na przełom z gatunku „historycznych”, niemal do ostatniej chwili nie było wiadomo, czy – mimo wcześniejszych uzgodnień – szefowie dyplomacji obu stron, Ahmet Davutoğlu i Edward Nalbandian, zdecydują się w końcu parafować mozolnie negocjowany tekst. Poziom wzajemnej nieufności i skala problemów, które usiłowano przezwyciężyć, wymusił dramatyczne ponoć interwencje „za pięć dwunasta” ministrów spraw zagranicznych Rosji i Francji oraz amerykańskiej sekretarz stanu, a po złożeniu podpisów zrezygnowano nawet z oficjalnych przemówień, żeby przypadkiem nie rozjuszyć przeciwników ugody, która musi jeszcze zostać ratyfikowana. A ratyfikacja – tak w Turcji, jak w Armenii – nie będzie bynajmniej formalnością…
Sceptycyzm wynika z dwóch fundamentalnych powodów: zasadniczej różnicy zdań w sprawie masakry ponad miliona Ormian we wschodniej Turcji podczas I wojny światowej oraz „zamrożonego” konfliktu Armenii z Azerbejdżanem o Górny Karabach, którego secesja, czynnie wsparta przez Erewan w 1993 roku, doprowadziła do zerwania stosunków turecko-armeńskich. Zwłaszcza rozbieżność opinii na temat ludobójstwa Ormian wydaje się niemożliwa do przezwyciężenia; oficjalnie Ankara odrzuca w tym kontekście nawet samo pojęcie „ludobójstwa”, wietrząc w nim zapewne pierwszy krok na drodze do gigantycznych roszczeń odszkodowawczych. Pamięć tragedii z lat 1915–1917 jest z kolei bodaj najważniejszym składnikiem współczesnej tożsamości ormiańskiej, stąd dogadywanie się ze spadkobiercami winowajców z łatwością można przekształcić w oręż wewnętrznej walki politycznej czy zarzut „zdrady głównej”. Ale po stronie nadziei architekci porozumienia wyliczają perspektywę otwarcia granic i współpracy handlowej (kluczowa kwestia dla stosunkowo ubogiej i pozbawionej dostępu do morza Armenii), wszczęcia szerszej debaty historycznej, której motorem ma być wspólna komisja ekspertów, możliwość uregulowania sytuacji na południu Kaukazu czy wreszcie kolejnego, drobnego kroku w długim, tureckim marszu do Europy. Jak widać, nadzieja bywa czasem siostrą pragmatyzmu.