Foncebadon
Kamień na kamieniu, na kamieniu kamień, a na tym kamieniu jeszcze jeden kamień. Tak z grubsza można opisać Foncebadon. Większość z tych kamieni to pozostałości po domach, oborach, owczarniach. Dziś leżą bezładnie. Tylko kozy Marii mają z nich pożytek – mogą po nich brykać do woli.
Ma się wrażenie, że któregoś dnia Bóg o Foncebadon zapomniał. Trudne, górskie warunki, brak drogi, szkoły, sklepu doprowadziły do wyludnienia wsi. Wszystko niszczało. Aż Bóg się ocknął. A może nie Bóg, lecz Paulo Coelho, który wydał książkę „Pielgrzym” opisującą swoją wędrówkę hiszpańskim Camino de Santiago (po polsku Droga św. Jakuba). Foncebadon leży na pięćset pięćdziesiątym szóstym jego kilometrze. Do Santiago de Compostela tylko dwieście trzydzieści siedem kilometrów.
Życie do wioski powoli wraca. Dawni mieszkańcy odbudowują zapadłe chaty, przyjeżdżają na letnie wakacje. Do tego pielgrzymi. Wędrujący mogą zjeść w drewnianej La Taverna de Gala, są też trzy schroniska – jedno parafialne i dwa prywatne.
Ja śpię w tym pierwszym. Liczy osiemnaście miejsc noclegowych i w sezonie jest pełne. Ludzie lubią tutaj odpoczywać. Nikogo nie powinno to dziwić – wioska zachęca widokami, innością, odseparowaniem od nowoczesności (choć w schronisku prywatnym można skorzystać z Internetu), wspólną kolacją i śniadaniem (na koszt schroniska).
Marco
Wracałam właśnie z gór, kiedy w drzwiach foncebadonowskiego schroniska pojawił się Marco. Pierwszy raz spotkałam go w czwartym dniu jego drogi, dziś jest czternaście dni później i setki kilometrów bliżej celu.
To było miasteczko Estella. Marco siedział na białym, plastikowym krześle. W ręku trzymał drogie, dobre, bo kubańskie, cygaro. Generalnie nie pali, tylko w wyjątkowych sytuacjach, i to specjały. Siedział z dala od innych, rozkoszował się chwilą.
Ma dwadzieścia osiem lat. We Włoszech naprawia lodówki. Camino de Santiago to jego czas. „Tylko i wyłącznie dla mnie”, powtarzał kilkakrotnie. Sprawiał wrażenie, jakby czegoś szukał – siebie, odpowiedzi, zmiany. Szedł sam, od początku do końca. Bez mapy, bez przewodnika. Nie znał drogi, nazw miejscowości. Nie wiedział, gdzie będzie spał, co zobaczy danego dnia po drodze. Czy będzie to źródełko z winem w Irache czy kura w kościele w Santo Domingo de la Calzada. Wszystko było niespodzianką.
Nie rozmawialiśmy długo, bo nie potrafiliśmy. Włoskiego nie znam. Angielski też za bardzo nie wchodził w grę, bo „school english” Marca (jak nazywał swój angielski) nie był zbyt wysokiego lotu. Próbowaliśmy tak: kiedy hiszpański przestawał być zrozumiały, mówiliśmy po angielsku, a kiedy ten był niewystarczający, w grę wchodziły nogi, ręce i zęby. Szczery uśmiech potrafi zdziałać cuda.
To było w Estelli. Ósmego września 2008 roku. Dwudziestego drugiego spotykam go po raz kolejny w Foncebadon. Wita mnie ten sam Marco, choć z dłuższą brodą i w ciuchach nie swoich, lecz hospitalero (gospodyni schroniska) Susan z Kanady.