fbpx
Jacek Podsiadło styczeń 2010

Właśnie tutaj, właśnie tutaj

Nie lubię określenia „szkoła życia”, ale muszę przyznać, że praca zapinacza hakowego to było właśnie to. I nie chodzi mi nawet o mądrość przekazywaną konusowi, którym byłem, bezpośrednio, zawartą choćby w niezliczonych złotych myślach w rodzaju „Robota to głupota” czy „Największy grzech: pół litra na trzech!”.

Artykuł z numeru

Świętych wyobcowanie i inne z nimi kłopoty

Część  II

Na pozór wszystko funkcjonowało jak trzeba. Pracowało się na trzy zmiany w systemie czterobrygadowym. Ten genialny wynalazek polegał na tym, że na każdym stanowisku zmieniały się cztery robotnicze zespoły. Cztery dni na pierwszej zmianie, potem dzień wolny, cztery dni na drugiej zmianie, dzień wolny, cztery dni, a raczej noce, na trzeciej – dwa dni wolnego. Potem cykl zaczynał się od nowa. Dzięki temu można było sobie planować życie w sposób wolny od zabójczych dla tegoż życia monotonii i jednostajności. Najgorzej było na zmianie pierwszej – jeśli nie była to niedziela lub wolna sobota, huta pełna była ludzi, a naszą robotę nadzorowali, nierzadko bezpośrednio, mistrz zmianowy i kierownik. Byli to nadzorcy bardzo ludzcy, pełni wyrozumiałości dla człowieczych słabości takich jak niepunktualność, kac czy zwykłe bumelanctwo. Na ile mogli, tuszowali różne nasze niedoskonałości i wpadki, ale znali przerastające nasze rozumienie plany, które trzeba było wykonać, mieli też nad sobą przełożonych, przed którymi za realizację tych planów odpowiadali. Krótko mówiąc, gonili do roboty, ale kiedy na przykład ktoś się do roboty nie stawił albo się podczas dniówki uwalił, robili z niego chorego albo pozwalali przedymać kolejne osiem godzin koledze z poprzedniej zmiany, że niby było to umówione zastępstwo. Mistrzem zmianowym, czyli po prostu majstrem, był młody inżynierek, nazywał się chyba Wójcik, ale moi koledzy mówili o nim per „Wystraszony”. „Ej, Wystraszony idzie, bierzta jakieś grabki, że niby porządkujemy teren” – komenderował czasem nasz brygadzista, Adam Gardynik. Inżynier chyba czuł się obco w środowisku nie do końca ucywilizowanych robotników, uśmiechał się blado, klął nieprzekonująco, jakby dopiero się uczył, a przede wszystkim był nietrunkowy. Pracować w owych czasach w Hucie im. Nowotki i jednocześnie nie pić to masochizm, którego chyba już nigdy nie zrozumiem. Ale majster jakoś sobie z nami i ze sobą radził, choć przychodziło mu to z widocznym trudem. Byliśmy dla niego jak Nowi Dzicy – zrozumieć ich się nie da, ale zaakceptować trzeba. Za to kierownik Zdzisław Nowak, zaocznie tytułowany „Zdzichem”, był to hutnik z krwi i kości, potrafił równo opierdolić, ale też pośmiać się, a jak nikt nie widział, to i napić się z nami. Wobec władzy wyższych szczebli tyle razy ręczył za nas głową, że nawet gdyby był wielogłowym smokiem, dawno by mu tych głów zabrakło. Miał dla nas ojcowską cierpliwość, jaką naprawdę zrozumieć mógłby tylko ktoś, komu urodziłaby się piętnastka synów nierobów i pijaków.

Winien jestem Iwaszkiewiczowi opisanie pradawnego stanowiska roboczego. Centralne Składowisko był to wielki plac zastawiony stosami wlewków, czyli stalowych kloców przeznaczonych do dalszej obróbki. Pociągi przywoziły je skądś na teren huty, gdzie albo trafiały bezpośrednio na odpowiedni wydział, albo składowano je u nas. Część Centralnego miały w swoim zasięgu dwie żyrafowate suwnice, pozostały jego teren obsługiwały ciężarowe dźwigi uwijające się w wąskich alejkach. Naszym, zapinaczy hakowych, zadaniem był rozładunek i załadunek tych półfabrykatów. Po prostu potrzebni byli ludzie, którzy zwisające z dźwigu liny podłożą pod końcówki wlewków i dopilnują, żeby maszyna podźwignęła ciężar w miarę pewnie i równo, żeby nikomu nie spadł na łeb. I my się do tego jak najbardziej nadawaliśmy.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się