fbpx
Artur Mrozowski luty 2010

Nowojorskie sny

7 czerwca 2009. Wyborcza noc w Polsce. Medialne szaleństwo trwa. Dwadzieścia lat po obaleniu komunizmu jesteśmy częścią zjednoczonej Europy. Od kilku miesięcy w „opiniotwórczych” mediach pojawiają się lepkie od słodyczy laurki i jedynie słuszne refleksje o skoku cywilizacyjnym, jaki dokonał się w naszym kraju po 1989 roku. Polska jawi się jako kraj niepozbawiony wad, ale będący na właściwej ścieżce rozwoju.

Artykuł z numeru

Nieobecność Kołakowskiego

W Nowym Jorku upalna i leniwa niedziela wyborcza skłania do innych refleksji: dlaczego przybywający tu Polacy wciąż często pozostają, nie wracają i dlaczego pojawiają się nowi, młodzi, zdolni, kreatywni, którzy błyskawicznie zakochują się w tym dusznym mieście?

Dwoje w Mieście

W wyborczy wieczór siedzimy w jednej z knajp w pobliżu Houston Street. Trwa wernisaż prac młodej polskiej fotografki. Na ścianie prowizoryczny ekran, prezentacje, krótkie filmy. Pozytywne zamieszanie, międzynarodowe towarzystwo, sporo Polaków. Popijając drinki, rozmawiamy o wszystkim, tylko nie o Polsce. Zapominam, że dziś w moim kraju dzieje się coś ważnego.

Siadamy z R. w kącie, z dala od zgiełku. Opowiada o sobie i o Mieście, na punkcie którego ma kompletnego fioła. Pozytywnego. Jestem pewien, że niewielu „rdzennych” nowojorczyków dysponuje taką wiedzą na temat Miasta jak ona. Opowiada szybko, może nawet gorączkowo, jakby wszystko, co wie, chciała przekazać mi w jeden wieczór. Jak z rękawa wyciąga niezwykłe nowojorskie historie, swobodnie rzuca datami, tytułami publikacji, które według niej powinienem przeczytać, przejrzeć. Mieszka tutaj jedenaście lat. I nie wyobraża sobie, by mogła żyć gdzie indziej. Jest w komfortowej sytuacji. Teraz.

Podobnie jak większość rodaków przyjechała z wbitą w paszport półroczną wizą. Została dłużej. Miłość – do Miasta też, ale głównie do K., który na szczęście miał już amerykańskie obywatelstwo. Dlatego się pobrali. Bo, jak twierdzi, papier nie był im potrzebny, ale zielona karta dla niej – tak. W Polsce miała niezłą pracę, jej nazwisko w środowisku, w którym się obracała, coś już znaczyło. A mimo to, wsiadając do samolotu, czuła, że nie wróci. Nie przeszła jednak typowej dla emigranta „ścieżki zdrowia”. Nie pracowała „u Żyda”, nie piastowała starszych, nie sprzątała biur. Dzięki K. mogła sobie pozwolić na to, by dłuższy czas szukać pracy takiej, jaką sobie wymarzyła. I dostała ją. „Zaufano mi – wspomina. – Nie miałam papierów, ale bardzo chciałam pracować i tak się zaczęło”. Wkrótce przekwalifikowała się, zmieniła pracę.

R. nie znosi polskiej mentalności. „W Polsce, z kim się tylko stykam, każdy wszystko traktuje »jakoś«. To znaczy nie jest tak, że zrobimy coś naprawdę, porządnie, ale wystarczy »jakoś«. Gdybym w ten sposób traktowała tutaj sprawy, już dawno musiałabym wyjechać”. R. nie rozumie polskich zawiłości, tego, że bylejakość wciąż ma się dobrze, że politycy mogą oszukiwać i nie ponoszą za to żadnej odpowiedzialności, że w końcu jako obywatele nie mamy zbyt rozbudowanej świadomości naszych praw. „Tutaj masz procedury, prawo, działasz. Jak mamy dziurę w ulicy przy domu, to zaraz wszyscy się zbierają, żeby temu zaradzić. Znamy naszych lokalnych działaczy, którzy wiedzą, że my ich ze wszystkiego rozliczymy. Nie kombinują. Są skuteczni”. R. zdaje sobie sprawę z wad Miasta, z tego, jak czasami potrafi być „okrutne i zimne”. Ale uważa, że nie ma lepszego miejsca na ziemi, żeby żyć i oddychać swobodnie. I choć chwilowo pozostaje bez pracy, nie ma pełnego pakietu socjalnego, to pomysł, że miałaby mieszkać gdzie indziej, stanowczo odrzuca. Pytam ją, co będzie, jak zachoruje i dopadnie ją koszmarny, amerykański system opieki zdrowotnej. „Sprzedam nerkę, ale nie wrócę”, rzuca szybko, po czym wybucha śmiechem.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się