Otwieram książkę. Tytuł: Ciemne skrzydła Ikara, podtytuł: O rozpaczy. Za oknem listopad, duńskie wichry i deszcze. Znękana starzeniem się i chorobami duszo… Czy trzeba ci więcej?
Układać Kanon w Bibliotece, siedzieć nad Księgą, chuchać i dmuchać na rozpacz. Tępy i podrażniony w swej próżności nieuk mógłby w ten sposób zreferować ostatni tom esejów Tomkowskiego.
Ale nie ja! Tępa i niedouczona – tak. Próżna – nie!
Wybitny historyk literatury, a jako eseista najlepszy uczeń z klasy Herberta, Tomkowski odkrywa przed nami zakamarki poezji, prozy i historii sztuki, jakich sami nie zdołalibyśmy odkryć. Jest mistrzem asocjacji, erudytą, niedoścignionym stylistą i pięknoduchem. Kolejny tom esejów jego autorstwa nie dodaje czytelnikowi, a tym bardziej recenzentowi odwagi, choć rozpaczy w nim mniej niż w poprzednich zbiorach: w Domu chińskiego mędrca (z podtytułem O samotności) i Don Juanie we mgle (z podtytułem O wierności). Dużo w nim natomiast żalu, świętego gniewu i utyskiwań, pod którymi chętnie się podpisuję.
Niemniej ta elitarna i dumna ze swej elitarności książka zyskałaby na zwartości – nie mylić z wartością! – gdyby autor pozwolił sobie na skrócenie jej o ostatni rozdział (Ostatnia przygoda eseisty) i o niektóre – nieliczne – fragmenty Starych zeszytów, Nowych sygnałów. Z korzyścią dla najświętszej sprawy. A najświętszą sprawą jest dla pisarza Sztuka i Biblioteka. Zaś celem jego najostrzejszych ataków – kultura popularna, tandeta, media. Zglajchszaltowanie wartości.
Lektura Ciemnych skrzydeł Ikara… ofiarowuje czytelnikowi czystą rozkosz obcowania z erudycją autora, która – dla mnie przynajmniej, nie wiem, jak dla innych – jest nieosiągalna. I z urodą słowa. Za darmo, niemal bez wysiłku. Ponieważ esej jako gatunek nie potrzebuje, wręcz nie uznaje, bibliografii, należy wierzyć autorowi na słowo. Bibliografii nie ma, ale Biblioteka musiała być ogromna. Nie tylko książki, także – podobnie jak u Herberta – miejsca. Ich detaliczny opis, ich historia, ich wielorakie konotacje. Jak w opowieści o pałacach Ludwika Bawarskiego, gdzie osobowość dziwacznego króla Tomkowski odczytuje z jego architektonicznych wizji – zrealizowanych i niezrealizowanych – upstrzonych wszelakiego kalibru dziełami sztuki. Jest to odczytywanie ludzkiego krajobrazu – w takim znaczeniu tego słowa, w jakim używał go Hipokrates (teraz ja się popisuję!), poprzez obrazy, rzeźby, ogrody, bibeloty.
Mamy tu interpretację Romea i Julii i historię faustowskiego motywu od Marlowe’a, poprzez Goethego do Tomasza Manna. Mamy pełną wzniosłego zachwytu analizę Elegii duinejskich Rilkego i imponującą mapę postaci i wątków powieści Faulknera, których streszczenie musiało być równie żmudne jak interpretacja. Prawie nie sposób zreferować wszystkich tematów, którymi zajmuje się Tomkowski. Między wieloma innymi czuję się zobowiązana wymienić frontalny atak na współczesną filologię – od Homera do odpowiedzi udzielanych przez studentów filologii – a także moją ulubioną Krótką historię łez – w światowej literaturze i malarstwie – zresztą najbardziej dowcipną w zbiorze. Oto opis Piety, jednej z dwóch namalowanych przez Antonella da Messinę, który na moment, wbrew intencji autora, a prawdopodobnie i malarza, wprawił mnie w stan ekstatycznej religijności: