Pierwsze kilkanaście lat po rozpadzie Związku Radzieckiego oznaczało dla Federacji Rosyjskiej swego rodzaju walkę o przetrwanie. Na początku dekady lat 90. nowe państwo stanęło przed problemem zachowania jedności terytorialnej: istniała obawa, że w ślad za piętnastoma republikami związkowymi niezależności zażądają, wchodzące w skład Rosji, republiki autonomiczne. Problem separatyzmu dotyczył wielu regionów – na przykład Tatarstanu, Baszkirii czy Jakucji – ale jego najbardziej jaskrawym i tragicznym przykładem stały się niepodległościowe dążenia Czeczenii, zakończone w 1994 roku wybuchem pierwszej wojny czeczeńskiej i klęską sił federalnych. Na mocy podpisanego w 1996 roku rozejmu w Chasawjurcie Moskwa musiała wycofać swoją armię z Czeczenii, która, pozostając oficjalnie republiką autonomiczną w składzie Federacji Rosyjskiej, de facto stała się państwem niepodległym. Dopiero druga wojna czeczeńska, rozpoczęta w 1999 roku i zakończona zwycięstwem wojsk federalnych oraz powstrzymaniem separatyzmu (który z punktu widzenia Kremla zagrażał istnieniu państwa rosyjskiego) sprawiła, że na politycznej scenie Rosji pojawił się Władimir Putin. To z jego osobą zaczęto szybko kojarzyć wydarzenia, które zapobiegły rozpadowi kraju. Dwie kadencje rządów tego polityka przypadły również na okres koniunktury gospodarczej oraz utrzymywania się wysokich cen na surowce naturalne, których eksport pozwolił Kremlowi skutecznie realizować politykę wzmacniania struktur państwa. Przy obecnej strukturze gospodarki gwałtowany spadek cen ropy i gazu oznaczałby dla Rosji poważne problemy gospodarcze. Kiedy Władimir Putin w roku 2000 ogłosił swój słynny tekst Rosja na przełomie tysiącleci, mówił w nim między innymi o potrzebie dywersyfikacji rosyjskiej gospodarki – o zmniejszeniu, jeśli nie o całkowitym uwolnieniu kraju od tego narkotyku, jakim są łatwo osiągalne wpływy z eksportu bogactw naturalnych.
Minęło dziesięć lat, a słowa Putina pozostały na papierze. Niewielu oligarchów inwestuje w inne gałęzie gospodarki niż rynek naftowy. Od czasu do czasu próbują to robić ci bardziej lojalni wobec Kremla. Nawet cieszący się uznaniem na Kremlu Roman Abramowicz wcale się do tego nie kwapi, woląc sponsorować piłkarski klub Chelsea Londyn niż rosyjską gospodarkę. Wcześniej, w czasie swoich rządów na Czukotce, zrobił wiele dobrego. Było to dobre pole do działania: teren zamieszkany przez 60 tysięcy mieszkańców – zapewnienie im przyzwoitych domów, dobrych szkół i infrastruktury nie musiało wiązać się z wielkimi nakładami. Efekt zaś był taki, że gdy w 2004 roku przeprowadzono wśród Czukczów sondaż na temat Abramowicza, 60 procent z nich uznało go za bóstwo! Jest to jednak odosobniony przypadek. Nie ma w Rosji zwyczaju, aby oligarcha obejmował swój region tego rodzaju patronatem. Nie tędy zresztą droga. Rosji potrzebne są bardzo poważne zmiany strukturalne.