fbpx
z Moniką Sznajderman i Andrzejem Stasiukiem rozmawia Marcin Żyła maj 2010

Życie jest fajne

W Polsce wszystko jest większe, gwałtowniejsze, pazerniejsze, śmieszniejsze, dziwaczniejsze. To, co świat ma już w dużej części za sobą, u nas dopiero się dzieje. Wszystko, łącznie z biznesem, przypomina karykaturę.

Artykuł z numeru

Korporacja z ludzką twarzą

Wołowiec, niewielka wieś w Beskidzie Niskim, w której rozmawiamy, to dobre miejsce do rozważań o sposobach ucieczki od myślenia korporacyjnego. Państwa dom wydaje się idealny zarówno do pracy, jak i do odpoczynku. Gdzie leży ten właściwy punkt równowagi między byciem zdominowanym przez cywilizację a całkowitą – równie niezdrową – ucieczką od niego?

Andrzej Stasiuk: Nigdy nie wiedzieliśmy, co to jest korporacja, więc w naszym przypadku nie było ucieczki przed samą korporacyjnością – znamy ją tylko z opowieści jakichś nieszczęśliwców, z literatury młodzieżowej, która o tym pisze. Zresztą, nasza izolacja w Wołowcu jest tylko pozorna: podczas ostatnich świąt było gościliśmy około trzydziestu znajomych i zaprzyjaźnionych osób.

Monika Sznajderman: Mam wrażenie, że u nas wszystko przebiegło dość naturalnie. Naturalnie wymyśliliśmy to wydawnictwo i nigdy nie mieliśmy dylematu, czy przekształcać je w korporację – nie przyszło nam to do głowy. Z drugiej strony, wcale nie czuję, abyśmy się izolowali, bo też nigdy nie było to naszym celem.

Kiedy wyjeżdżaliśmy na stałe z dużego miasta, były jeszcze lata 80., a więc ominęły nas narodziny kapitalizmu oraz myślenia korporacyjnego w wydaniu polskim – wyboru dokonaliśmy dużo wcześniej.

Poprosiliśmy Państwa o rozmowę, ponieważ odnosimy wrażenie, że w stworzonym i prowadzonym przez siebie wydawnictwie świadomie powstrzymujecie się czy wręcz zamykacie na różne obszary działalności wydawniczej, które mogłyby przynieść większe pieniądze. Czy kiedykolwiek w historii Czarnego był taki moment, w którym trzeba było wyhamować, zdecydować się: „przestajemy więcej zarabiać”?

M.S.: W ogóle nie myśleliśmy o zarabianiu. Jesteśmy chyba z takiej dziwnej, niedzisiejszej formacji umysłowej. Zawsze wydawało się nam, że jak się już zarobi, to trzeba te pieniądze od razu jakoś wydać, zainwestować.

A.S.: Nawet nie tyle zainwestować, ile przepuścić. W moim środowisku mówiło się o przepuszczaniu…

M.S.: W moim domu w ogóle nie mówiło się o biznesie. Ten pojawił się w naszym życiu zupełnie przypadkowo. Chcieliśmy po prostu wydać książkę Andrzeja… Ale jest to oczywiście też jakiś nasz handicap, że nie ma w nas typowego myślenia biznesowego. Nie ma przecież nic złego w tym, że ktoś robi interesy – byle robił je mądrze i nie krzywdził przy tym ludzi. My jednak w ogóle nie myśleliśmy w kategoriach zarabiania.

A ten wstyd dotyczący zarabiania pieniędzy – to był wstyd pokoleniowy?

M.S.: Tak, myślę, że celem naszego pokolenia nie było zarabianie pieniędzy. Przynajmniej w naszym kręgu. Ja sama skończyłam etnografię i nigdy nie myślałam, że będę prowadziła jakąkolwiek formę biznesu.

A.S.: Natomiast dla środowiska, które mnie ukształtowało, takiego, powiedzmy, gówniarsko-młodzieżowego, alternatywnego, słowo „kariera” było czymś wstydliwym. „Kariera”, „karierowicz” – to były najgorsze epitety! Żyło się po to, żeby żyć. Jeśli zarobiło się pieniądze, trzeba było je natychmiast razem z przyjaciółmi wydać. Dopominanie się o swoje miejsce w hierarchii karier i w hierarchii biznesu jest dla mnie czymś niepojętym i godnym pogardy.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się