Tragiczna śmierć prezydenta Lecha Kaczyńskiego oraz kilkudziesięciu najwyższych urzędników państwowych i dowództwa polskiej armii spowodowała w dniach żałoby narodowej w kwietniu tego roku nagłą erupcję emocji. Szok i przerażenie mieszały się z nagłym przypływem uczuć patriotycznych. Flagi ozdobione kirem, uroczystości żałobne, dziesiątki tysięcy ludzi gromadzących się przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie, czekających w długiej kolejce, aby oddać hołd parze prezydenckiej, uroczystości żałobne w Warszawie na placu Piłsudskiego, wielki pogrzeb na Wawelu – te obrazy zostaną w pamięci żyjącego obecnie pokolenia na zawsze. Odezwały się także głosy kwestionujące konieczność manifestowania emocji zbiorowej w takiej formie, niektórzy posuwali się nawet do mówienia o „powrocie demona patriotyzmu”. Niestosowność tego komentarza to rzecz oczywista, zastanawia jednak powtarzalność, z jaką podobna krytyka powraca co jakiś czas w naszych dyskusjach, przywołując za każdym razem ten sam zestaw dobrze znanych, mocno wysłużonych argumentów polemicznych.
Uczucie ledwo skrywanej irytacji, jakie pobrzmiewa w tego rodzaju stwierdzeniach, zdaje się płynąć z kompletnego zaskoczenia – jak to, zachowania zbiorowe, które zdawało się, zostały już przezwyciężone, poddane krytycznej analizie i raz na zawsze odesłane do lamusa historii, znów powracają, i to w takiej skali? Pomińmy bieżącą politykę, która podsycała te złe emocje, jakie wyzwala w niektórych ta nieoczekiwana erupcja tradycyjnego patriotyzmu, skupmy się na intelektualnej warstwie tej głęboko zakorzenionej repulsji. Oczywisty wydaje się związek tradycyjnie rozumianego patriotyzmu z pojęciem narodu. To dostateczny powód dla wielu intelektualnych spadkobierców tradycji lewicowej, liberalnej, ale też oświeceniowej czy racjonalistycznej, by traktować je z nieufnością. Przesadna, ślepa miłość do własnego narodu łatwo w historii przekraczała granicę wyznaczaną jednostkom przez sumienie i przeradzała się w nacjonalizm, ksenofobię, szowinizm. Naturalnie wcale tak być nie musi, jednak dla ludzi wychowanych we wspomnianych tradycjach oraz uczulonych na wszelkie ekscesy uczuć zbiorowych niebezpieczeństwo takie istnieje zawsze i stąd ich stała, podświadoma czujność, prowadząca w efekcie do zwykłego przewrażliwienia. W rezultacie każda zbyt gwałtowna lub zbyt masowa manifestacja uczuć patriotycznych wywołuje poczucie niepokoju i lęku, a stąd krok już tylko do agresji. Dla racjonalisty, człowieka uważającego się za osobę nowoczesną często też patriotyzm tradycyjnie manifestowany przez barwy narodowe, przez wielkie uroczystości pełne patosu, a nierzadko i łez to rodzaj zabobonu, dziwaczny relikt przeszłości. Taka postawa z kolei rodzi specyficzny typ pobłażliwości, poczucia wyższości, w stosunku do nieoświeconego ludu.
Wydaje się jednak, iż sprawa problematyczności patriotyzmu w perspektywie liberała, człowieka lewicy czy racjonalisty wydaje się głębsza – a przez to również bardziej interesująca, niż tylko banalna przestroga przed niebezpieczeństwem rzekomej nieuchronności, z jaką patriotyzm może wyrodzić się w podszyty nienawiścią do obcych nacjonalizm. Mam na myśli związek, jaki istnieje pomiędzy patriotyzmem a mitem, rytuałem i symbolem. Związek ten można określić jako symbiotyczny – gdziekolwiek jest patriotyzm, gdziekolwiek jest on żywy i silny, muszą istnieć również zbiorowe mity, rytuały oraz symbole czytelne i poruszające zbiorowość. Liberał, człowiek lewicy oraz racjonalista – określeń tych używam naturalnie jako określeń pewnych typów idealnych, wyabstrahowanych z całej skomplikowanej i niejednoznacznej materii rzeczywistości, to spadkobiercy oświecenia. Stąd też ich nieufność do wszelkich form społecznego życia, które mogą zagrozić idei hegemonii rozumu. Mit, rytuał i symbol czerpią swą legitymizację z przeszłości, wpisują teraźniejszość w łańcuch tradycji wspólnoty obejmującej minione, teraźniejsze i przyszłe pokolenia. W naszym przypadku – w przypadku zbiorowości przeżywającej wielkie i nieoczekiwane wydarzenie historyczne – dokonało się nagłe, masowe ujawnienie uczuć narodowych. W sposób brutalny i nieoczekiwany los uświadomił nam, że jesteśmy wspólnotą polityczną – i jako jej członkowie możemy wyrazić swoje uczucia tylko w formie właściwej dla jej tradycji, a w tym przypadku oznacza to: w formie właściwej dla historycznego, narodowego polskiego patriotyzmu. Myślę, że nie będzie przesady w stwierdzeniu, iż jednym z najsilniejszych uczuć z tamtych dni – oprócz żalu, lęku i grozy, było również uczucie zaskoczenia siłą i oczywistością, z jaką zostaliśmy niejako wrzuceni w materię tradycji, jak nagle okazała się ona poręczna oraz idealnie dopasowana do wymogów chwili. Zróbmy krok dalej – poręczna, bowiem już wiele razy w przeszłości ludzie tacy jak my – Polacy, sprawdzili jej skuteczność, gdy musieli stawić czoła wyzwaniom losu w podobnych sytuacjach. Jeśli tak, to my jesteśmy tacy jak oni wtedy, oni byli tacy jak my teraz, ci, którzy przyjdą po nas też sięgną po te mity, rytuały i symbole, gdy los wystawi ich na próbę. Ten moment poruszającego odkrycia prawdy o wieczności więzi łączącej wspólnotę, rodzi skrajne reakcje. Dla kogoś, kto poddaje się tym uczuciom lub dla osoby przywiązującej wagę do tradycji, jest to moment katharsis, oczyszczenia. Tragedia staje się elementem większej narracji, w ramach której możemy uzyskać nadzieję na to, że nabierze ona w jej kontekście tajemniczego i bolesnego, lecz jednak – sensu. Bez tego pozostaje naga groza śmierci. Dla modelowego liberała, człowieka lewicy czy racjonalisty moment, w którym zbiorowość zostaje rzucona w tradycję, rodzi lęk i protest. Siła, z jaką powraca wspólnota rozumiana jako związek pokoleń, stanowi zagrożenie dla wolności jednostki, dla jej możliwości wyboru – także wyboru samotności, inności czy buntu. Narodowy charakter tradycji, w której zanurzone są mity, rytuały i symbole dodatkowo komplikuje sprawę. Naród jest jak starotestamentowy Jahwe – to bóstwo surowe i zazdrosne, namiętne i zaborcze. Liberał przeciwstawia mu ideę kontraktu społecznego oraz jednostki kalkulującej najpierw swój osobisty interes; człowiek lewicy zawsze przeciwstawi mu jakąś uniwersalistyczną utopię ogólnoludzkiego braterstwa, racjonalista powie, że wizja tak rozumianej wspólnoty to schlebianie najniższym, popędowym siłom człowieka. Za każdym razem zaś sugeruje się nam, iż możliwe jest zbudowanie świata, w którym mity, rytuały i symbole (także te patriotyczne), uda się, jeśli nie całkiem wykorzenić, to w każdym razie zamknąć w tradycjonalistycznym skansenie, zepchnąć na margines nowoczesnego społeczeństwa. Czy jest to jednak możliwe? Czy uporczywość, z jaką trwa obecność mitu – obecność, o której przed laty pisał Leszek Kołakowski, nie zdaje się sugerować, iż wszelkie tego rodzaju projekty to nic więcej jak tylko mrzonki?