Wiele tekstów krytycznych Jana Błońskiego kończy się znakami zapytania. W ferworze czytania i opisywania tego, co właśnie przeczytał zdawał się nie zawsze być pewnym – może nie nadążał – stanowczej pointy. Ten szczególny i wyróżniający Błońskiego niepokój powtarza się w jego zapiskach dziennikowych – nieskończonych, ale pełnych pytań bez odpowiedzi, tym razem o siebie samego. My, to znaczy czytelnicy Błońskiego, pragnęliśmy niegdyś dowiedzieć się, co naprawdę Błoński o tym czy owym myśli. Bowiem w jego mistrzowskich narracjach kryła się szczególna nostalgia, którą można by nazwać szukaniem „czegoś więcej”. To samo w życiu osobistym, jak poświadczają niedokończone zapiski. Kim był ojciec? I kim jest Bóg? Jak mnie wychowano, co zrobiłem a co zmarnowałem? Do jakiego czasu historycznego należę? Jak kończy się moja epoka, gdzie znaki jej obumierania? Konstruując, z talentem epika, odpowiedzi na te pytania fundamentalne, Błoński odsłania siebie, ale też jednocześnie zakrywa. Przedziera się przez własną myśl, dając świadectwa jej oporu bądź własnej niegotowości.
Wydaje się, że powinien pisać powieści. Bowiem, jak sam przyznaje, oko jego jest syntetyczne. Ogląda idee, a nie uczucia. Nie potrafi dać wyrazu emocjom, ale znakomicie radzi sobie z myślą, z ideą. Gdyby dokończył swój dziennik, byłby on zapewne wyznaniem o egzystencji duchowej i umysłowej otoczonej społecznym roztworem.
Przewodnikiem po tych fragmentach może być takie oto zdanie: „Bliżej mi do Rodzinnej Europy niż do Barbarzyńcy w ogrodzie”. Ta przenikliwa autocharakterystyka wyjaśnia i rozjaśnia w znacznym stopniu formę i styl dziennikowej prozy Jana Błońskiego.
Z ducha Rodzinnej Europy wywodzi się odtworzona przez Błońskiego genealogia. Jest ona historią rodziny ukształtowanej w pewnych okolicznościach historycznych, antenatki tej rodziny, które zapisały się w pamięci autora to trzy młode Francuzki, udające się „za chlebem” z francuskiej prowincji do Petersburga. Jedna z nich, guwernantka w rosyjskich domach, to babka autora. Zakończy życie w powojennym Krakowie w roku 1946, zaś jej francusko-rosyjsko-polska peregrynacja okaże się częścią większego zbiorowego obrazu ludzkich losów na przełomie dwóch stuleci, częścią wędrówek ludów, jakie stały się udziałem tej generacji.
Inne pytanie Błońskiego: czy wychował mnie Uniwersytet Jagielloński? I odpowiedź: jak mógł mnie wychować, skoro wszyscy zajęci byli zmianą przekonań… Nowa rzeczywistość urastała aż do formy absurdalnej: kapitalna jest uwaga Błońskiego, że, w ramach tego przepoczwarczenia, Stefan Żółkiewski, teoretyk kultury i polityk (zupełnie skądinąd poczciwy człowiek) awansował do roli Ducha Dziejów. Przesada i chorobliwa małość kształtowały życie umysłowe PRL-u. Ale czyż inaczej było we Francji? Błoński, jak większość jego rówieśników, chciałby zrozumieć – a przecież miał po temu okazję wyjątkową – degradację i stopniowy upadek francuskiej Le Gauche. Przygląda się, w latach 60-tych, lewicowym profesorom z główką Mao Tse-tunga w klapie, którzy za amerykańskie stypendia grzmią na imperializm i kolonializm. Pisze we Francji, której nie ma, tej z jego wybranej literatury; tęskni za Francją Balzaca i Charlesa Péguy.