Miło wspominać i łatwo pisać o polityce. Ja jednak nie mam dobrej pamięci – przy wspominkach wołam na pomoc Teresę – i mojemu pisaniu brak tej chytrości szczegółu, bez której trudno o dobrego memorialistę. Lepiej już pewnie rozumiałem procesy społeczne, rozumiane całościowo. Zabrzmi to jak przechwałka: jak na człowieka literatury, nazbierałem sporo wiadomości z ekonomii, demografii, historii czy socjologii; znacznie więcej aniżeli fabuł powieści czy nazwisk bohaterów. Mój rocznik uniwersytecki był ostatnim przed stalinowskimi reformami: obowiązywał nas jeszcze „wielki” egzamin z historii literatury, od preromantyzmu do współczesności. Uciekłem wtedy sprzed drzwi Pigonia, ponieważ zacny profesor zwykł pytać o dwanaście ksiąg Pana Tadeusza albo o dziewczyny ze Ślubów panieńskich: mnie Klara mieszała się ciągle z Anielą, polowanie zaś z grzybobraniem. Poszedłem do Kleinera, który pytał syntetycznie. I ja też syntetycznie zdałem. Dopiero postawiwszy notę, Kleiner zapytał mnie o futurystę sprzed pierwszej wojny. Nie znałem Yeżego Yankofskiego! I tak został mój nos przytarty.
Moje uczoności przydawały się zapewne czasem do krytycznych dywagacji. Ale naprawdę było tak: odczuwałem społeczności – swoje i obce – jako zagadki do przeniknięcia… albo raczej jako całości żądające interpretacji. Miasta i prowincje stawały przede mną trochę tak jak książki czy obrazy. Można się było do nich rozmaicie dobierać. Czytywałem – przeglądałem… – rozprawy ekonomiczne, uczyłem się historii Czech czy Litwy, ale także spędzałem godziny nad mapami i przewodnikami, albo nawet czytywałem drobne ogłoszenia w zagranicznych gazetach: całkiem niezły klucz do interesów i obyczajów. Językiem, w którym dokonywało się scalenie doświadczeń lektur i podróży, bywał na ogół język polityki. Ale chętnie rozprawiając o polityce (co jest poniekąd obywatelskim obowiązkiem), zrozumiałem rychło, że nie jest ona moją prawdziwą namiętnością. Polityk chce zmieniać, ja zaś wolałem zrozumieć i zachować. Największą radość sprawiała mi rozmaitość świata – a raczej ludzka rozmaitość – i budząca się nieraz nostalgia przeszłości (czy Zachodu) była uczuciem w istocie estetycznym.
Jednak nie pisałem listów z podróży, chociaż chyba bym potrafił: jakoś mi się to zdawało powierzchowne. Nad „Barbarzyńcę w ogrodzie” przekładałem zawsze Rodzinną Europę: rachunek sumienia nad kontemplację świadka. I teraz także nie chciałbym gonić za wspomnieniami. Już zaczynają blaknąć, już moja Europa, ta sprzed dwudziestu lat, trąci myszką: Francja mieszczańska, prowincjonalna, często nawet w Paryżu, jakby przedprzemysłowa; Włochy nie tylko piękne, ale i biedne jeszcze, co przydaje malowniczości; Szwajcaria całkiem przedwojenna, przechowana jakby w ogromnym pluszowym jaju z wymalowanymi górami i chłodnym niebem lodowców; Anglia, której z całą powagą strzegły w Dover stare armaty i kamienne lwy. Może nawet byłoby zabawnie opisać kiedyś tę turystykę saltembanków, uprawianą w latach, kiedy mało kto wyjeżdżał z Polski za granicę…