Po przeczytaniu omówienia Janusza Poniewierskiego książki Romana Graczyka Cena przetrwania? postanowiłem ustosunkować się i do tej recenzji, i do samej książki. Jestem jedną z czterech osób, które w swojej książce, ale również w wypowiedziach na łamach czasopism oraz w Internecie Graczyk stara się zniesławić (trzy z tych osób związane są z miesięcznikiem „Znak”, zarówno dawnym, jak obecnym) i uznałem, że po galicyjsku łagodna i po chrześcijańsku ostrożna recenzja Poniewierskiego jest niewystarczająca. Będąc przez Graczyka wielokrotnie zniesławiany zwłaszcza w Internecie, broniłem się już dwukrotnie przed jego oskarżeniami na łamach „Gościa Niedzielnego” i „Gazety Wyborczej”. Teraz chcę w pełni wyrazić moje stanowisko w tej sprawie.
Tłumacząc się przed „dziejopisem”
Roman Graczyk zadzwonił do mnie, prosząc, bym udzielił mu wywiadu, który zamieści w swojej książce o inwigilacji środowiska „Tygodnika Powszechnego” przez SB, i mówiąc, że wywiadów udzielili Halina Bortnowska i Stefan Wilkanowicz. Stwierdził, że ta pierwsza już autoryzowała wywiad, a Wilkanowicz niebawem to zrobi. Zgodziłem się więc, żeby przyszedł do mnie do domu, gdzie przeprowadziliśmy dwie długie rozmowy na temat materiałów IPN, które w urywkach mi prezentował. Były to głównie brednie agentki Sabiny, pracującej w jednym pokoju razem z redaktorami, która w sposób długotrwały, świadomy i za pieniądze donosiła do krakowskiego SB. Ja też – jak Poniewierski – odnosiłem się w owych czasach do Sabiny łagodnie, sądząc, że jako osoba samotna potrzebuje przychylności bliźnich. Ale to nie jest ważne. Ważne jest to, że Roman Graczyk poza pozbawionymi niekiedy sensu donosami agentki nie dysponował przy pisaniu książki żadnymi poważniejszymi materiałami źródłowymi.
Poniewierski pisze, że jego kolega, z którym przyszedł kiedyś do redakcji „Tygodnika Powszechnego”, pisząc książkę, dążył do prawdy. Jak można dążyć do prawy na podstawie materiałów SB, które nie gwarantują prawdziwości i powstawały w oparciu o donosy przestraszonych ludzi, biorących pieniądze za współpracę? Wiemy od samego Graczyka, że nie dysponował teczkami tych czterech osób (w tym moją), które wydzielił w swej książce jako „przypadki osobne”, przez co musiał wróżyć z fusów, czyli opierać się na rachunkach za kawę i herbatę rozmawiających z nimi oficerów.
Roman Graczyk w swoim sumieniu na pewno uważa się za poszukiwacza prawdy. I być może faktycznie chciał do niej dotrzeć, lecz niewątpliwie mu się to nie udało (o czym mówią między innymi recenzje jego książki). Gdy Graczyk rozpoczął wywiad ze mną, spytałem go, co go uprawnia do pisania tej książki. Wszak nie jest z wykształcenia historykiem, staż w redakcji „TP” ma bardzo krótki, jest właściwie tylko jednym z bardzo wielu dziennikarzy zajmujących się sprawami politycznymi, a zwłaszcza lustracją. Odpowiedział mi, uśmiechając się, że jest „dziejopisem”.