Tym razem wybraliśmy miejsce osobliwe. Zaprosili nas na krakowskie Bielany kameduli. Jest to zakon o bardzo ścisłej regule, niewpuszczający w zasadzie nikogo do klauzury. Ich świątynia nie ma organów. Cisza – można powiedzieć śmiertelna – panuje w całym klasztorze, a także w domkach poszczególnych mnichów, które są ich celami. Jeden z nich należał do rekluza, zakonnika, który złożył specjalne śluby, że będzie przebywał w nim do śmierci, z nikim się nie kontaktując – wyjątkiem był chyba przełożony czy spowiednik. W jego furcie znajdowało się okienko, przez które otrzymywał pożywienie, a jedyne wiadomości, jakie mu przekazywano, dotyczyły zmiany papieży i arcybiskupów krakowskich. Tadeusz Żychiewicz, jeden z najlepszych publicystów katolickich nie tylko tamtego czasu, admirowany przez kamedułów, otrzymał domek z czaszką ludzką na stoliku. Nie był to plastikowy model, tylko prawdziwa czaszka człowieka. Takie to były czasy, że jeszcze nie produkowano szkieletów z plastiku.
Przywołuję te wspomnienia, aby wprowadzić czytelnika w główny wątek mojej refleksji, związanej z Wielkanocą: o śmierci – Zmartwychwstaniu – życiu po życiu.
Moja wyobraźnia – chcę czy nie – przez całe życie wraca ku strasznym przeżyciom II wojny światowej i Powstania Warszawskiego, dlatego tajemnica śmierci zawsze mnie pociągała. Kiedyś zanurzałem się w niej z dużym lękiem, dzisiaj tylko z obawą. Na drodze obłaskawiania myśli o śmierci natrafiłem na niezwykłe lekarstwo duchowe – postać św. Franciszka z Asyżu i jego hymn Pochwała stworzenia, który duchowość średniowiecznego ponuractwa przemienił w renesansową radość. Jedna z końcowych linijek tego arcydzieła brzmi: „Pochwalony bądź, mój Panie, przez siostrę naszą Śmierć cielesną”. Kiedy przed laty przeczytałem ten hymn, pomyślałem, co też autorowi przyszło do głowy, by śmierć nazwać „siostrą”? Poetycko określenie to przywodzi na myśl pielęgniarkę – siostrę która pociesza umierających. Z drugiej strony, nazywanie „siostrami” także gwiazd i Księżyca dodaje pojęciu śmierci potęgi; umiejscawia w kosmosie. Tylko jakiż kosmos znał św. Franciszek? Na pewno czytał już greckich astronomów, ale to rodzinne, przyjazne i serdeczne określenie „siostra Śmierć” świadczy o jego duchowej wyobraźni, a nie o wiedzy.
Do tej pory nie rozwiązałem zagadki tej wspaniałej linijki hymnu, jaki dane mi było kilkakrotnie czytać w samym Asyżu, mieście świętego Biedaczyny, które – mimo splendoru Rzymu – uważałem zawsze za stolicę chrześcijaństwa. Święty był stygmatykiem, nosił na swoim ciele ślady męki Chrystusa. Myślę, że w nieznany nam sposób przeżył niezwykłą traumę cierpienia na krzyżu, po której przyszedł czas pogody ducha. Jeśli zawierzyć poecie: „Jest bowiem taka cierpienia granica, / Za którą się uśmiech pogodny zaczyna” (Czesław Miłosz, Walc).