Z profesorem Pawłem Śpiewakiem wypada zgodzić się w jednej, niewątpliwie bardzo ważnej sprawie. Naród był w XIX w. narzędziem zarazem emancypacji społecznej, jak i politycznej. Poprzez naród próbowano budować na europejskim kontynencie zarówno nieco większą równość, jak i nieco powszechniejszą demokrację. Oczywiście za tym wspaniałym narodowym narzędziem emancypacji od samego początku ciągnął się cień. Jak kiedyś słusznie zauważył prof. Bronisław Łagowski, nie ma bardziej krwawej, bardziej przesiąkniętej pragnieniem mordu pieśni niż Marsylianka. Pieśń będąca jednocześnie, nie ma co ukrywać, najwspanialszą pieśnią narodowej i społecznej emancypacji. Właśnie posługując się młodym jeszcze, ale już skutecznie zmobilizowanym francuskim demosem, Napoleon I podbił i wyemancypował społecznie (historia pełna jest paradoksów, które najlepiej chyba opisuje formuła „chytrości Rozumu” z Heglowskiej Fenomenologii Ducha) większość krajów Europy. Francuski nacjonalizm Napoleona I został powstrzymany dopiero przez rosyjski nacjonalizm Aleksandra I, jawnie kopiującego pomysły swego największego idola i najgroźniejszego wroga.
Potem było już tylko gorzej i gorzej. Nacjonalizm, dawkowany z liberalną i konserwatywną ostrożnością przez wiek XIX, wymknął się spod kontroli na początku wieku XX i doprowadził do I wojny światowej, która zniszczyła cały kontynent europejski, a być może na zawsze pozbawiła go dawnej potęgi. Mówię o I wojnie światowej, bo II wojna światowa, łącznie z nazizmem i komunizmem, była tylko dogrywką swojej poprzedniczki. Bez tej pierwszej nie byłoby przecież ani władzy Lenina w Rosji, ani Hitlera w Niemczech, a I wojny światowej nie byłoby bez nacjonalizmów, które wymknęły się spod kontroli próbującym nimi zarządzać arystokratycznym i demokratycznym elitom. Można zatem powiedzieć, że co nacjonalizm Europie dał, to nacjonalizm jej zabrał i to z niewysłowioną nawiązką.
Dzisiaj w Europie nacjonalizm stał się już prawie wyłącznie toksyną. Widać to najlepiej, kiedy na naszym kontynencie, szczególnie pod wpływem kryzysu, następuje tzw. renacjonalizacja polityki europejskiej. Nie ma już ona nic wspólnego z budowaniem żywego demosu, z emancypacją kogokolwiek, z demokratyzacją, z równością. Jest zjawiskiem wyłącznie lękowym i reaktywnym, a sztandar renacjonalizacji polityki europejskiej dumnie podnoszą tylko największe autorytarne buce i najpodlejsi cynicy. Także cynicy „Straussowscy”, którzy z dzieł tego nad wyraz ciekawego historyka idei upodobali sobie wyłącznie frazy służące im do uzasadnienia ich własnej wyższości nad ludem lub po prostu nad innymi ludźmi. Oni lud chętnie widzą „narodowym” i bez żadnych oporów za pomocą nacjonalizmu sprowadzonego już wyłącznie do lęku starają się tym ludem zarządzać. Ale ta manipulacja z budowaniem żywego demosu nie ma nic wspólnego. Dlatego lepiej by było, gdyby lud czy jednostki, będące przecież w oczywisty sposób także Niemcami, Rosjanami, Żydami, Polakami (oczywiście nawiązuję tu do znanego mizantropijnego aforyzmu Josepha de Maistre’a), stały się jednak dzisiaj nieco bardziej ludźmi, niż członkami swoich narodowych wspólnot. Aby przynajmniej rozpoczął się proces kształtowania demosu europejskiego, który historycznie istniał zresztą w różnych formach na naszym kontynencie jeszcze przed pojawieniem się demosów narodowych, choćby w formule Europy łacińskiej.