16 grudnia 2012, niedziela
Na skrawku egzystencji, która zmierza ku końcowi, rozmyślania o śmierci i rozmyślania o przekazywaniu życia to jakby dwie strony tej samej bramy, otwierającej się do wewnątrz i na zewnątrz. A w przekazywaniu życia jako najważniejsze rysuje mi się zjawisko o wyjątkowym wymiarze i tajemnicy, i dramatu: macierzyństwo.
U początku rodzaju ludzkiego mamy zapis o rodzicielstwie jako powołaniu człowieka: rośnijcie i mnóżcie się, i zaludniajcie ziemię. Ale w momencie kiedy pierwsza para ludzka staje przed Bogiem-Sędzią, kobieta słyszy: w bólach rodzić będziesz. Macierzyństwo ma odtąd wypłacać za winę pierworodną. I aż do dzisiaj to jej macierzyństwo, jej powołanie współdawcy życia nie przestaje nieść w sobie dramatu, jaki nieuchronnie mieści się w tym losie.
Uderzyło mnie kiedyś, gdy kolejny raz czytałam Ewangelię, że wokół Chrystusa nauczającego i uzdrawiającego nie pojawia się ani jedna kobieta brzemienna. Czy naprawdę żadna nie przychodziła prosić, by urodzić dziecko szczęśliwe? By przy tym nie zginąć? Czy niepłodne pary małżeńskie nie prosiły Go o dar rodzicielstwa? Nieraz myślę, że oczywiście tak bywało, tylko ewangeliści nam o nich nie opowiedzieli. A z Jego ust raz pada zdanie świadczące, jak bardzo było to rzeczywistością znaną mu do samego jądra. Zagrzewając apostołów do wytrwania w wierze, mimo przepowiadanych prześladowań, Chrystus odwołuje się właśnie do sytuacji rodzącej kobiety, która „smuci się, że nadeszła jej godzina”, ale gdy porodzi dzieciątko, cieszy się, że „człowiek przyszedł na świat. Tak i wy…”. Kiedy jednak Chrystus przepowiada przyjście apokalipsy i mówi o ludziach wołających, by przykryły ich pagórki, pada wstrząsające zdanie: „Biada brzemiennym i karmiącym w owe dni”. Tak jakby matki miały przeżyć koniec świata jeszcze ciężej niż ktokolwiek inny.
W Ewangelii Łukasza spotykamy jedyne kobiety oczekujące dziecka, obie są jednak wyjątkowe także w tamtym społeczeństwie: Maryja po zwiastowaniu, o której tajemnicy nikt jeszcze nie wie, i pozdrawiająca Ją Elżbieta, uznawana dotąd za niepłodną matka nienarodzonego jeszcze Jana, ogłaszająca tę tajemnicę. A sama przeżywająca wielki dar macierzyństwa, mimo swojego wieku. Nieraz zastanawiałam się nad milczeniem ewangelistów o Elżbiecie, poza tym jednym fragmentem, w którym przeżywa ona podwójną radość własnego macierzyństwa i spotkania z Matką Zbawiciela. Przecież śmierć Jana kilkadziesiąt lat później jest nie tylko śmiercią męczeńską, ale śmiercią wynikającą z przeraźliwego przypadku. Czy Elżbieta zdołała to znieść, zraniona równie jak Maryja, ale bez świadomości tak wyrazistej, że to ofiara za cały świat? Nie mogę tego wiedzieć i pewnie nie powinnam pytać, ale nie mogę o tym nie myśleć. Być może Elżbiety nie było wtedy już na świecie i myślę, że mogę się tym pocieszać.