Wypowiedzi Pawła Śpiewaka czy Adama Puchejdy oparte są na przesłaniu, że naród, jakkolwiek pojmowany, stanowi nie tylko fakt, ale także pewne dobro, może nawet dobro wspólne. Cenię perspektywę komunitariańską, szanuję liberalną, pogardzam nacjonalistyczną, ale przede wszystkim chcę przypomnieć, że – w przeciwieństwie do państwa – naród to bardzo nowy wynalazek. W dodatku kiepski wynalazek, a już w postaci państwa narodowego bardzo kiepski wynalazek. Z faktu, że na razie państwo narodowe istnieje i zapewne będzie istniało czas jakiś, nie wynika, że jest w nim cokolwiek dobrego lub sensownego. Z tego, że coś jest, nie wynika bowiem, że będzie tak dalej ani że powinno tak być.
Istotnie państwo narodowe na skutek tylu ludzkich głupot, że brak miejsca, by je wyliczyć, stało się dominującą formą organizacji wspólnoty w naszych czasach i tylko w kulturze zachodniej. Ale czy istnieje jakikolwiek sensowny lub – tym bardziej – konieczny związek między istnieniem demokracji a istnieniem państwa narodowego? Wyrażam zasadniczą wątpliwość, opartą przede wszystkim na tym, że praktycznie na poziomie państwa narodowego obecnie demokracja funkcjonuje tylko jako maszynka do liczenia.
Czy istnieje związek między patriotyzmem a narodem? Otóż, jestem przekonany, że nie ma takiego koniecznego związku, co widzę po sobie samym: jestem gorącym patriotą, ale nie mam szczególnego poczucia związku z polskim narodem. Jestem patriotą moich wyobrażeń, moich bohaterów i moich wspomnień. Zapewne sporo innych ludzi ma podobne wspomnienia i wyobrażenia, ale nie stanowimy razem żadnego narodu. I nie tworzymy żadnej republiki, która miałaby jakiekolwiek uprawnienia do narzucania swoich wzorów innym obywatelom naszego państwa. Przeciwnie, raczej skłonny jestem być od nich jak najdalej, bo na ogół tylko mnie drażnią lub przynoszą mi wstyd. A że oni nie chcą nas naśladować – wolna droga w liberalnym państwie, o ile tylko nie zabronią mi praktykowania mojego patriotyzmu.
Czy dla istnienia demokracji potrzebny jest demos? Także mam zasadnicze wątpliwości, bowiem demokracja jest pewnym sposobem na życie, na uzgodnienie stosunków w obrębie państwowej wspólnoty politycznej, tak by wszyscy mogli – jeżeli tylko sobie tego życzą – uczestniczyć w podejmowaniu decyzji, jakie ich dotyczą. Współcześnie taka demokracja praktycznie nie istnieje, a niezbędna dla niej idea reprezentacji legła w gruzach. Przypomnijmy przy okazji, że reprezentanci nasi są oficjalnie właśnie reprezentantami tego, co nie istnieje albo jest nieważne, czyli narodu. Amerykańskie „we, the people” jest źle tłumaczone na polski jako „my, naród”, powinno być „my, obywatele”. I z tego faktu wynika, że wspólnotowy charakter narodu jest wyjątkowo wątpliwy, wolę liczne inne formy wspólnot niż tę właśnie.
Co zatem zostaje z narodu: czysta negatywność. Otóż ponieważ nolens volens żyję w państwie narodowym, moja egzystencja jest uzależniona od losu tego państwa, a zatem przede wszystkim jestem zobowiązany bronić go przed atakiem z zewnątrz i przed atakiem od wewnątrz. Jakkolwiek marnie oceniam stan demokracji w moim kraju, wolę marną demokrację od zgrabnego despotyzmu, więc będę też bronił demokracji państwowej, ale już nie narodowej, bo takiej brak.