„A przecież znajduję w tym zadowolenie – mikrokosmicznej sytuacji bronię tak makrokosmicznie, jak to tylko możliwe” . Nie ma zatem rady. Skoro autor składa takie oświadczenie, musimy go słuchać i mu wierzyć. Jeśli całe pojęciowe uniwersum ma swe uzasadnienie w drobnych nawet wydarzeniach z prywatnego życia, jeśli makrokosmos filozofii swój kształt zawdzięcza obronie mikrokosmosu konkretnej egzystencji – to owo prywatne życie i owa konkretna egzystencja same muszą, przynajmniej w jakiejś mierze, zostać uwzględnione przez czytelnika.
Jest to jedna z bardziej irytujących cech pisarstwa Sørena Kierkegaarda. Dawanie wiary plotkom, grzebanie się w intymnym dzienniku, kamerdynerski biografizm stanowią, z woli samego autora, integralną część jego antysystemowej filozofii. Zatem aby móc traktować ją serio, musimy zanurzyć się w tych mętnych wodach.
Smutny celebryta
Mroczna, rodzinna tajemnica i klątwa, trzebiąca progeniturę układnego ojca rodziny, nieźle prosperującego w kupieckim mieście Północy? Nieskonsumowany i efemeryczny związek egzaltowanego intelektualisty i młodej pannicy z mieszczańskiej rodziny z finałem na Wsypach Dziewiczych? Szalona walka żałosnego i pełnego resentymentu Don Kichota z kilkoma urzędnikami w przebraniu pastorów zakończona „męczeńską” śmiercią akurat w momencie, kiedy ofiara roztrwoniła ostatnie grosze z odziedziczonej fortuny? To fakty dobrze znane i niezwykle istotne, ale wszystkie one oddalają od nas Kierkegaarda, „archaizują” go, zamykając jego życie w schematach narracyjnych, specyficznych dla XIX w. Dobre punkty wyjścia do przestylizowanych opowieści „z epoki” – wiktoriańskich horrorów, pensjonarskich romansów, tanich komedii.
Ale jest coś w życiu Kierkegaarda, co czyni go postacią na wskroś bliską. I co za tym idzie – już nie „mroczną”, „patetyczną”, „żałosną”, tylko smutną, smutną naszą smutną pospolitością. Coś, co uwspółcześnia go w sposób dramatyczny i sprawia, że nawet niechętny jego osobie czytelnik, mający za nic fanaberie mieszczuchów sprzed niemal 200 lat, musi pochylić się nad nim z pełnym zrozumienia współczuciem.
Historia zaczęła się banalnie – i tak też się skończyła. „Korsarz” był czasopismem skandalizującym i niebywale popularnym. Mimo że Kierkegaard przyjaźnił się z prowadzącym to pismo Aaronem Goldschmidtem, popadł w konflikt z Pederem Ludvigiem Møllerem (prototypem Johannesa Uwodziciela!) ściśle powiązanym z gazetą. Chodziło – a jakże by inaczej – o negatywną recenzję dotyczącą fragmentu Stadiów na drodze życia, zamieszczoną nawet nie w „Korsarzu”, ale w wydanym przez Møllera pod koniec 1845 r. „Roczniku Estetycznym” pt. Gœa. Kierkegaard odpowiedział na nią ostrym artykułem w „Ojczyźnie”, gdzie demaskował skrzętnie ukrywane powiązania Møllera ze skandalizującym „Korsarzem”. Skompromitowana kariera Møllera załamała się, a „Korsarz” w ramach zemsty rozpoczął bezpardonowy atak na Kierkegaarda.