Zgoda powszechna jest na to, że w Polsce nie ma prawdziwej krytyki przekładu. Lista czasopism i innych forów, gdzie można by szukać tekstów z tego zakresu, jest tak krótka, że właściwie nie da się jej tu przytoczyć. Owszem, pisuje się o literaturze obcojęzycznej czy – jak to się dawniej mawiało – zagranicznej, ale szkice poświęcone opisowi, ocenie czy problematyzacji jej tłumaczenia zdarzają się sporadycznie. W powszechnym odbiorze problem w zasadzie nie istnieje – literatura tłumaczona czytana jest tak samo jak oryginalna, pod autorskim nazwiskiem i w poczuciu, że to autor czy autorka odpowiedzialni są za treść i formę docierającego do czytelnika tekstu. Tym sposobem pomija się całkowitym milczeniem grubą warstwę pośrednią, oddzielającą (a raczej łączącą), dajmy na to, prozę Henry’ego Jamesa od opublikowanej po polsku kilkusetstronicowej książki pt. Złota czara, którą bierze do ręki czytelniczka szykująca sobie stosik lektur na długie zimowe wieczory albo leniwe letnie wakacje na wsi.
Warstwa pośrednia
Co się mieści w owej warstwie pośredniej? Dlaczego – jak sądzi Jerzy Jarniewicz, autor szkiców o przekładzie Gościnność słowa – nie należy zgadzać się na jej pomijanie? Otóż mieszczą się w niej skomplikowane i pracochłonne procesy oraz wielorakie decyzje i wybory, dzięki którym obcojęzyczna powieść staje się powieścią polską i zyskuje taki a nie inny kształt, smak, dźwięk i wydźwięk. Najpierw ktoś – wydawca – decyduje o wyborze tego a nie innego utworu, licząc, że będzie on dobrze się sprzedającym na rynku towarem; następne decyzje wydawcy dotyczą czasu wydania, nakładu, typu oprawy, innych fizycznych własności książki oraz (bynajmniej nie na pierwszym miejscu) wyboru tłumacza. Pytanie brzmi na ogół: kto zrobi przekład szybko, niedrogo i (cokolwiek to znaczy) dobrze. Kolejność przysłówków jest tu nieprzypadkowa, ale też rozkład akcentów uzależniony jest w dużej mierze od zakładanych przez wydawcę celów, a kryterium podstawowym jest źródło przekładalnego na zysk ze sprzedaży prestiżu danej publikacji.
Kiedy mówimy o światowym bestsellerze autorki popularnego cyklu powieściowego albo o książce, która właśnie zdobyła ważną nagrodę, prestiż ów wynika z nazwiska autora. Wydobywa się go przez tempo, w jakim tłumaczenie pojawi się na rynku, a musi być to tempo obłędne, bo trzeba wyprzedzić pirackie wersje, które z pewnością znajdą się w Internecie, zaspokajając potrzeby sporej części publiczności, lub też sprostać wymaganiom podpisanej umowy wydawniczej. W takiej sytuacji szuka się tłumacza, który potrafi, powiedzmy, w trzy tygodnie wyprodukować czytelny przekład czterystu stron druku, a nie kogoś, kto cyzeluje zdania i bawi się odtwarzaniem aluzji, posuwając się po dwie stroniczki dziennie. Taki przekład musi się sprzedać jak ciepłe bułki: póki jeszcze jest ciepły, bo ogrzewany tchnieniem medialnego szumu.