„Realia polityczne są takie, że lobby żydowskie zastrasza wielu ludzi tu [na Kapitolu]” – to stwierdzenie z 2006 r. przysporzyło Chuckowi Hagelowi wielu problemów, gdy zeszłej zimy Prezydent Obama mianował go ministrem obrony narodowej. Wrogowie Hagela mieli na niego haka: jest negatywnie nastawiony do Izraela, i to w czasie śmiertelnego zagrożenia ze strony Iranu. Zacytowane stwierdzenie miało być w tej sprawie dowodem koronnym.
Mieliśmy zatem do czynienia z jednym z najcięższych zarzutów, jakie można postawić w polityce amerykańskiej. Izrael jest przecież sojusznikiem i przyjacielem Ameryki jak żadne inne państwo: istotnie, stosunki z Izraelem należą do swoistego narodowego sacrum.
Po dłuższej walce na Kapitolu Hagel został jednak ministrem obrony USA – w dużej mierze dzięki poparciu takich osobistości jak Aaron David Miller, który pospieszył z obroną Hagla, zwłaszcza przed wysuwanym z różnych stron zarzutem antysemityzmu. Tłumaczył, że „Hagel mówił o sprawie wewnętrznych nacisków politycznych. Większość senatorów i kongresmenów nie robi tego w czasie kadencji. Niemniej faktem jest, że proizraelska społeczność lub lobby ma silny głos. (…) Kto temu przeczy, po prostu nie ma w ogóle kontaktu z rzeczywistością”.
Oczywiście problemem tu w Europie nie jest to, że zaprzecza się istnieniu potężnego „lobby żydowskiego” w USA, lecz to, że mało kto zdaje sobie sprawę z demograficznego składu tegoż lobby. Na starym kontynencie powszechnie wierzy się, że bazuje ono na amerykańskich Żydach. Na przykład, gdy republikański kandydat do Białego Domu Mitt Romney odwiedził Izrael przed swoją wizytą w Polsce zeszłego lata, polska prasa chórem nam podała, że właśnie starał się o elektorat żydowski w Ameryce.
Świadczy to o rażącym braku znajomości realiów amerykańskich. Nie powinno być żadną tajemnicą, że główny filar niesłychanie bliskich stosunków między USA i Izraelem stanowią wierzący coraz częściej zwani „chrześcijańskimi syjonistami”. Na ogół szacuje się, że stanowią oni 1/3 całego elektoratu (70 mln wyborców). To przede wszystkim ten elektorat miał na myśli Mitt Romney, gdy afiszował się ze swoją proizraelskością – a nie wyborców żydowskich stanowiących zaledwie 2% całego elektoratu, czyli ok. 4 mln wyborców, którzy w ogromnej większości i tak głosują na demokratów (ok. 70% czyni tak od dziesięcioleci). Jeszcze więcej Żydów w Ameryce, bo 82%, popiera państwowość dla Palestyńczyków. Kiedy zatem w czasie swojej wizyty w Izraelu Romney mówił, że powstanie Izraela było „cudem” i że nie cofnie się przed niczym, ażeby obronić Izrael przed Iranem, kierował swoje słowa do tych kilkudziesięciu milionów chrześcijańskich syjonistów.
Dosadniej mówiąc: to nie „lobby żydowskie” stoi za jakże bliskimi stosunkami USA–Izrael. To nie Żydzi amerykańscy nadają ton polityce amerykańskiej wobec Izraela. Nieprzejednana proizraelska postawa rządów USA i społeczeństwa amerykańskiego wynika przede wszystkim z wierzeń dziesiątków milionów chrześcijan, dla których dzieje dzisiejszego Izraela to ciąg dalszy świętej narracji, którą znają z Biblii.