Pojawiły się niedawno. Piękne, olbrzymie. Właściwie spodziewałem się ich dużo wcześniej. Żałuję tylko, że skończyła mi się herbata.
Poza tym wszystko jest w porządku. Podejrzewałem, że będzie znacznie gorzej. Oczekiwałem migawek, nie wiem, czegoś w tym stylu. Że to będzie Coś. Myślałem, że może nawet się wzruszę. Ale nie. Pamiętam w sumie niewiele.
Najlepiej chyba to, jak dziadek zabierał mnie na wydmy.
Kulał na jedną nogę, chodziliśmy wolno. Wydmy leżały niecały kilometr od domu. Szło się przez rzadki zagajnik, potem ścieżką wciśniętą między pola. Zaczynał opowiadać już po drodze.
– Kiedyś ich tu nie było. Sochacki miał pszenicę, tak ze dwa hektary. To się zrobiło jakieś sześć lat temu, zimą. Bodaj w lutym. Było jeszcze bardzo zimno.
Kiedy przystawaliśmy, klepał mnie po ramieniu. Dwa ostatnie palce prawej dłoni zaciśnięte miał na stałe. Patrzyłem na niego z dołu, dziś wydaje mi się, że musiał mieć ze dwa metry. Zawsze gładko ogolony. Pachniał sianem i smarem. Mówił do mnie: Juruś.
– Oj, oj, Juruś! – Kiedy na przykład przewróciłem się w redlinę.
Nikt inny tak się do mnie nie zwracał. Nie wiedziałem, dlaczego tak mówi. Na imię mam Eustachy.
Za zagajnikiem leżał wielki kamień, sięgał mi do pasa. Siadaliśmy i dziadek wyciągał papierosa. Babcia nie wiedziała, że pali. To znaczy udawała, że nie wie.
– Musisz być uważny – mówił, zaciągając się wolno i głęboko. – Trzeba tam bardzo uważać.
Uważałem więc, ostrożnie stawiałem stopy na stromym zboczu pagórka, chwytałem się grubych chwastów, starannie wybierałem drogę. Wchodziliśmy zawsze od tej samej strony, od południa. Dziadek powtarzał, że tędy mu najlżej z tą nogą, chociaż widziałem, że w kilku innych miejscach podejście jest łagodniejsze.
– Lubisz tu przychodzić, co, Juruś? – pytał czasami po drodze.
Zwykle nie odpowiadałem, bo co tu odpowiedzieć? Miałem dziesięć lat. Spacery z dziadkiem to nie to co kopanie piłki w ścianę stodoły. Czy pływanie w stawie z bliźniakami od Witkowskich.
Za to same wydmy były piękne. Olbrzymie. Teraz wiem, że nie są zbyt wysokie. Tak jak dziadek. Nie miał wcale dwóch metrów. Metr osiemdziesiąt, może nawet nie. A wydmy jak to wydmy.
Siadaliśmy na tej pierwszej, najmniejszej. Mieliśmy takie specjalne miejsce. Uklepane, no i dobry był widok.
– Widzisz te dwie na końcu? – pytał, układając przed sobą zesztywniałą nogę. – Przyjdziemy kiedyś przed świtem, to popatrzysz, jak wyrasta tam słońce. Spomiędzy nich. Chciałbyś zobaczyć?
– Opowiedz, dziadek, o smokach – prosiłem po dłuższej chwili.
I opowiadał.
Mówił, że żyją w rozpadlinie za najwyższą wydmą. Że pod ziemią mają korytarze pełne złota zostawionego we wsi przez Niemców. Że ich skrzydła zrobione są ze skóry złych ludzi, którzy umarli w okolicy. Że plują piaskiem i mają zęby z kamieni. Że za dnia śpią lub wysiadują ogromne jaja skryte pod wydmami i wychodzą tylko nocami, by kraść krowy z obór i kury z kurników. Że czasem widać je na niebie, jak udając chmury, przysłaniają gwiazdy.