fbpx
Wojciech Jankowski, Franciszek Rapacki lipiec-sierpień 2014

Pamięć Tatarów

Kruszyniany i Bohoniki są unikatowe, bo mały świat spotyka się tu z wielkim. Gdzie jeszcze duchowni wychowani w Damaszku, Kairze i Stambule jedzą jajka od jednej kury razem z białoruskimi chłopami?

Artykuł z numeru

Nazywaj rzeczy po imieniu

Nazywaj rzeczy po imieniu

W 1970 r. krakowski reportażysta Jerzy Lovell opublikował zbiór tekstów, które podejmowały unikany dotychczas w PRL temat mniejszości narodowych i etnicznych w powojennej Polsce. Państwo pozbawione wschodnich, idealizowanych, ale wywołujących napięcia terytoriów uciekło w politykę, którą określał wygodny neologizm: „autochton”. Autochtoniczność definiowała mniejszości jako rdzenne, regionalne grupy, odbierając im prawo do kontekstów narodowych.

W reportażach Lovella zabrakło miejsca dla polskich Tatarów, choć autor pozwalał sobie na odważne wycieczki nawet w stronę problematyki Śląska Cieszyńskiego. Dopiero rok po ukazaniu się książki Polska, jakiej nie znamy Maciej Sieński przypomniał o Tatarach w filmowym dokumencie, zaś społeczne życie Tatarów po wojennej zapaści zaczęło się odbudowywać w latach 90. W podlaskich Kruszynianach mieszkała wówczas już tylko jedna muzułmańska rodzina. Dziś jest ich trzy, ale niektóre działki przygotowane są pod budowę, a na tatarskich bajramach (świętach) pojawia się cały tłumek polskich muzułmanów.

Kraj Tatarów

Ziemia schludnych drewnianych wiosek, niezeszpecona pstrokacizną reklamowych posterów, za zabudowaniami prawosławnego monastyru w Supraślu przechodzi w leśny trakt znaczony przy kolejnych odnogach krzyżami zarówno katolików, jak prawosławnych. Do tatarskich Kruszynian jedzie się przez Puszczę Knyszyńską, a później zarośnięte młodym lasem pola, aleje niespotykanie strzelistych brzóz i lip, a w końcu drogowskazy z mickiewiczowskimi nazwami: Kundzicze, Ciumicze, Łapicze. Granica z Białorusią przebiega zaledwie kilka kilometrów stąd. Ziemie Tatarów Wielkiego Księstwa Litewskiego podzielone są dziś między trzy kraje, ale rodziny z Polski, Białorusi i Litwy wciąż utrzymują kontakty.

„Wszystkie drogi prowadzą tu do Dżennety. No i do meczetu” – mężczyzna dźwigający na plecach wiązkę trzciny, a w dłoni magnetofon grający przeboje lat 80., mówi pełnym białoruskich wtrętów dialektem. „Czy mamy do czynienia z renesansem Tatarów polskich? Za wcześnie, by odpowiadać na takie pytania” – Dżenneta Bogdanowicz, właścicielka restauracji i agroturystycznego gospodarstwa Tatarska Jurta, jest osobą znaną nie tylko w Kruszynianach i może dlatego jej dom kojarzy się z hasłem „Tatarzy” nawet szybciej niż meczet. „Tak naprawdę uwagę na nas zwróciło tatarskie jedzenie”. Dżenneta jest niewysoka, ma nieco orientalne rysy, błękitne oczy, uśmiech z jej twarzy nie znika nawet na sekundę. W swoim gospodarstwie ma pieczę nad wszystkim, znikając co chwilę w kuchni prowadzonej przez trzy córki albo wysyłając do stajni zięciów – jak przystało na potomków koczowniczego ludu, Bogdanowiczowie trzymają konie. Nużące wyjazdy na festyny i regionalne jarmarki, gdzie wszyscy najpierw omijali szerokim łukiem podlaskie kulinarne dziwolągi, nagle przyniosły rezultat. Bogdanowiczowie pokazali swoje kołduny, jagnięcinę z pilawem i pierekaczewniki w paru programach telewizyjnych, a potem zainteresowanie już tylko rosło. „Zaprzyjaźniliśmy się nawet z Robertem Makłowiczem, ale przecież nie chodzi tu o kuchnię – zaperza się Dżenneta Bogdanowicz. – Powrót od zawsze był moim marzeniem”.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się