28/12/2011
Wyjeżdżam do Danii na rok lub dwa lata.
Dania kojarzy się z Gangiem Olsena i klockami lego. Wiemy, że jest tam zimno, a co gorsza, drogo. Mieszkańcy porozumiewają się kaszlnięciami, brzmiącymi czasem jak echa komend wikingów. Generalnie zgroza. A jednak – spakowałem dobytek i wyczekuję teleportu do Kopenhagi, gdzie będzie mój nowy dom. Aby zrozumieć Danię, spoglądam na nią polskimi oczyma. Ślepia te są niebagatelnie stare i szacowne: należą do Jana Chryzostoma Paska, który ów północny kraj odwiedził. Co prawda, pojechał za wojskiem, ja jadę za dziewczyną, dzieli nas trzy i pół wieku, lecz różnice winny być marginalne. Na co więc muszę się według Paska przygotować?
Dania jawi się pamiętnikarzowi jako egzotyczna kraina dobrobytu – czyli niewiele zmieniło się przez wieki. Udane wrażenie psują jedynie potwory morskie, wygrzewające się na przybrzeżnych skałach, oraz domowe skrzaty, balujące nieraz do samego świtu. Cudzoziemcze oko cieszyła natomiast intensywna obecność zwierzyny łownej, wybujałej na skutek braku naturalnego zagrożenia. Miejscowi wytępili bowiem, niemałym wysiłkiem, wilki – na jedną przyuważoną sztukę zwalało się pospolite ruszenie i goniło tak długo, aż zwierz wyzionął ducha. Wówczas zawisał na drzewie, ku przestrodze pobratymcom, a ja odkrywam w tym pierwszy paradoks Północy. Na całym świecie wilcze stada rozszarpują samotnych podróżnych, a tymczasem w Danii podziało się na odwrót i to wilk bez gromady wiał przed ludzką watahą.
Kuchnia duńska wzbudza mój niepokój. Niedawno opodatkowano tam największych przyjaciół polskiego żołądka, czyli wszelkie tłuszcze. Śnią mi się sery śledziowe i pizza ze śledziem, a także torty, chipsy i żelki, których głównym składnikiem jest ta powszechnie niedoceniana ryba. Paska dręczyły podobne koszmary. Nawykły do wieczornych sutych posiłków, nie mógł pojąć, że Duńczycy warzą cokolwiek bądź w wielkich garach, a potem podjadają przez cały tydzień, zimne, zagryzione chlebem z masłem, którego teraz tak tam brakuje. Wsuwanie kiszek z krupami i krwią również nie mieściło mu się pod czapką, tak jak teraz my z kolei dziwimy się obłędnym cenom w kopenhaskich restauracjach i tamtejszym niebieskim serom, słynącym z niezwykłego smaku, ale i szczególnej woni: pachną bowiem jak ryba pozostawiona na palącym słońcu.
1/01/ 2012
W pierwszym uderzeniu Kopenhaga jest szalenie nieprzyjemna. Mam na myśli dosłownie pierwsze wrażenie. Wyszedłem z hotelu, przemaszerowałem przez jakiś przepastny rowerenplatz i moim oczom ukazał się ichni rynek główny z ratuszem po jednej i wielkim placem budowy po drugiej stronie. Społeczeństwo tłoczyło się przy budkach z hot dogami, których jest tu więcej niż masowych grobów w Kambodży; Duńczycy z jakichś niepojętych dla mnie przyczyn rozmiłowali się w parówkach. „Jezu, naprawdę muszę tutaj żyć”, pomyślałem i pocieszyłem się: przecież wcale nie muszę. A potem pocieszyły mnie słońce, kładące się na domach jak pijak, masywne statki zakorzenione w porcie, dziesiątki, setki kawiarenek z chińskim żarciem, długie rzędy kamienic z cegły, bez ozdób i balkonów, ciągnące się przez całe ulice, białe nadbudówki tuż obok, zieleńce między nimi i przytulone rzeźby na tych zieleńcach. Widać, że miejscowi przynajmniej próbują kochać to miasto. Jest piękne innym rodzajem piękna niż wszystkie inne miasta, które odwiedziłem. Jeszcze za wcześnie, bym próbował o tym pięknie pisać.