fbpx
Wioletta Grzegorzewska Listopad 2014

Za Bożym Stokiem

Amorficzny bebok, stojący poniekąd na straży wiejskiego porządku, skrzydlaty szat-anioł, jak go sobie wyobrażałam, do dziś jest dla mnie uosobieniem lęku przed tym, co nieubłagalnie nadchodzi zza horyzontu, próbuje porządkować świat, który nigdy nie chciał być uporządkowany i nazwany, asfaltuje drogi, buduje kanalizację, nadaje nazwy ulicom.

Artykuł z numeru

Polak katolik - tożsamość do wzięcia

Polak katolik - tożsamość do wzięcia

Na początku była wielka ciemność.

W niej zakwitły ogrody roztoczy.

W ogrodach popłynęła rzeka światła.

.

Poruszyły się słomiane potwory.

Na początku była gęsta cisza

jak we wnętrzach makówek (…)1.

.

Tak wyobraziłam sobie mój początek w kamiennym domu nad stawem na Hektarach we wsi Rzeniszów, położonej nad Bożym Stokiem, na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, gdzie przyszłam na świat w lutym siedemdziesiątego czwartego, kiedy mróz ścinał okoliczne stawy, a tetrowe pieluchy zamarzały na kość w sieni i na strychu. Dziadek, Władysław Lubas, uczestnik kampanii wrześniowej, strzelec 74. Lublinieckiego Pułku Piechoty, więzień stalagu, dostał po wojnie w ramach reformy rolnej z nadziałów trzy hektary i zbudował kamienny dom z ceglanymi węgłami, który swym kształtem przypominał dworek. Prawa część domostwa: pokój stołowy i dwie izby rozgrodzone przestronną sienią, przeznaczona była na pomieszczenia mieszkalne, zaś lewa, z oddzielnym wejściem i małym okienkiem – na chlew. Można powiedzieć, że mieszkaliśmy razem ze zwierzętami. Wczesną wiosną w izbach roznosił się zapach szatkowanego krwawnika dla indyków, które dojrzewały w klatce pod stołem. Kaczka wysiadywała jajka pod drabiną prowadzącą na strych. Po domu spacerowały kury, króliki, psy, koty. Do końca lat osiemdziesiątych korzystaliśmy ze sprzętów domowych zrobionych przez dziadka. Były to między innymi: maselnice, stolnice, wałki, rycki (drewniane makutry, wiadra spięte metalowymi obręczami), zydle, koryta. A jako że mój ojciec zajmował się hobbystycznie preparacją zwierząt, na ścianach wisiały wyprawione kuny, sroki, myszołowy, na brzozowym pieńku siedział wypchany królik pod krawatką, w cylinderku i z laską. Na łące pod jabłoniami stały ule.

.

Z gotowym karmelem biegł do ogrodu,

gdzie między krzakami porzeczek

spały ule, a mróz przebijał kolcami pszczoły

Ich krew krzepła w chitynowych brzuchach,

blask ciemniał w podzielonych oczach

i zlewał się w całość nie do pojęcia (2).

.

Nie była to jednak idylliczna kraina: wieś spokojna, wieś wesoła jak w Pieśni świętojańskiej o Sobótce Jana Kochanowskiego. Dorastałam w biednej rzeczywistości schyłku epoki pełnej antylogii i kontrastów. Ten świat, jak prawie każda rzeczywistość dekadencka ze swoimi wynaturzeniami i zabobonami, był na wskroś przesiąknięty melancholią. Nad Jurą i jej kamionkami (wykopaliskami kamienia), wapiennikami i gliniankami unosił się swąd palonych łąk, aromat pieczonek szykowanych w żeliwnych saganach na ognisku, śpiew procesji pogrzebowych i korowodów na poświęcenie pól, które snuły się po kamiennych drogach w białym pyle. W moim domu roznosił się zapach ałunu, butaprenu (do preparacji zwierząt) i węglowego dymu. Panował w nim ziąb, który trzymał nas w kupie wokół żeliwnego piecyka. Dzieci zimą zjeżdżały z górki Grząsia na wypchanych sianem foliowych workach po agarach (sztucznych nawozach), latem bawiły się obręczami zdobytymi na wysypiskach śmieci.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się