fbpx
Dubravka Ugrešić Grudzień 2014

Archiwomania

Żyjemy w czasach archiwistycznej gorączki. Zmagamy się z naszymi medialnymi bogami i boginiami. To jesteśmy my, każdy z nas ze swoim memory stick na szyi, każdy ze swoją stroną w Internecie, każdy ze swoim wirtualnym archiwum.

Artykuł z numeru

XI: Nie marnuj

XI: Nie marnuj

Przyznaję od razu: nigdy nie zagłębiłam się w zasoby prawdziwego archiwum, w ogóle nie znam procedury pracy w archiwach. Jestem archiwistą amatorem, literatką. Moje prywatne archiwum spowija mgła. To przestrzeń podświadomości. Są w nim dziesiątki twarzy, które kamera mojego oka uwieczniła bez szczególnego powodu, dziesiątki czyichś gestów, dźwięków, zdań, a potem jakiś dom, który już nie istnieje, ale śni mi się regularnie. Dom rozpruty schodami, galeryjkami, skrytymi pomieszczeniami, sieciami pająka, z dziurami w ścianach, przez które wdziera się silny wiatr. W tym archiwum pochowane zostały fragmenty rozmów prowadzonych na jawie, ale i we śnie, przedmioty i wspomnienie przedmiotów, książki, których zawartość przypomina mi właśnie dom z mojego namolnego snu, obrazy, zapachy, okruchy z podróży. I proszę, to nie ja jestem tą, która przechadza się po archiwistycznej przestrzeni i wybiera fiszki, to elektroniczne fiszki wybierają mnie. Wyskakują z archiwów niczym sprężyna i zajmują moją uwagę, wpychają się, pędzą, i wszystkie, najwyraźniej, stały się obiektami niewygodnego pomieszania: jedne łączą się z innymi, bez jasnego dla mnie powodu. Niedawno byłam na Bali. Ciemność zapada tam wcześnie, a słońce wschodzi późno. W nocnej ciszy słuchałam, jak opadają duże liście z drzew. Zawsze jeden liść za drugim, nigdy dwa jednocześnie. Wielkie mrówki, które spadały skądś na ekran komputera, książki – stojące na półce dostępnej dla wszystkich, poszarzałe od wilgoci, którą turyści zostawili już za sobą – były (albo nie były?) tą iskrą, która uruchomiła „fajlpad”. Pilni pracownicy hotelu spacerowali dookoła z miotłami i workami na śmieci, całymi dniami zamiatali każdy opadły liść, robili to, nawet kiedy wiał wiatr. Inni zmieniali pościel każdego dnia i ręczniki kilka razy dziennie. Budziłam się w nocy, siadałam na wiklinowym bujanym fotelu i wpatrywałam się w gorący, wilgotny tropikalny mrok. Niewidoczne „fajle” z mojego archiwum opadały na mnie niczym liście i chwilami miałam wrażenie, że się poddam, stracę kontrolę i na zawsze utonę w niewidocznej, bujnej stercie.

Na Bali była ze mną niedawno zmarła mama i mój dawno zmarły ojciec, znalazło się też miejsce dla miasteczka Bol, gdzie mama i ja ostatni raz spędziłyśmy wakacje. Byli też rozmaici ludzie, z „konspiry”, a w ogóle nie powinni tam być, gdyż ostatni raz widziałam ich ponad 30 i więcej lat temu, i od dawna nie miałam z nimi żadnego kontaktu. Myślałam: co oni tu ze mną robią na Bali? A gdyby tak personel hotelowy odkrył, ile osób niezameldowanych mieszka w moim pokoju, ile by to kosztowało?

Balijczycy wynoszący każdego ranka przed dom miniaturowe tacki z liścia palmowego z darami (kwiatek, trochę ryżu i kadzidełka), żeby nakarmić dobre i złe duchy – tym codziennym religijnym gestem pacyfikują Archiwum, w którym przebywają i żywe, i martwe, widzialne i niewidzialne światy. „Trzeba je karmić, kiedy są głodne, potrafią się naprzykrzać”, potwierdził miejscowy taksówkarz.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się