W artykule (R)ewolucje. Współczesna polska animacja autorska, opublikowanym w „Znaku” z grudnia 2014 r., Hanna Margolis dokonuje ciekawych spostrzeżeń odnośnie do sytuacji animacji we współczesnym krajobrazie filmowym w Polsce. Trudno nie przyklasnąć autorce, kiedy dziwi się, że sukcesy polskiego filmu animowanego nie znajdują odbicia (a nawet uznania) na krajowym rynku festiwalowym, a „narodowe” imprezy filmowe skupiają się przede wszystkim na długometrażowych fabułach. Trafnie zauważa słabość polskich instytucji muzealniczych, które po wycofaniu się telewizji z inwestowania w filmy artystyczne tylko w niewielkim stopniu zajęły jej miejsce. Kiedy Margolis pisze, że „mistrzostwo polskich animatorów polega m.in. na tym, że potrafią to, czego nie nauczyli się jeszcze polscy filmowcy – tworzą dzieła zgodne z dyskursem współczesnej kultury”, wypada zastanowić się, czy diagnoza ta wciąż jest aktualna. Jeszcze kilka lat temu podobna ocena była oczywista, dziś sytuacja filmu fabularnego wydaje się już trochę szczęśliwsza. Zapóźnienie dyskursu filmowego względem innych sztuk cechowało bowiem przede wszystkim pierwsze dziesięciolecie nowego wieku – wciąż słabo jeszcze opisane.
Jeżeli cofnąć się o dekadę, nietrudno przypomnieć sobie, jakie dyskusje wzbudzał teatr uczniów Krystiana Lupy, którzy importowali na polski grunt nowy brutalizm (In-yer-face theatre); wysyp nowych talentów literackich od Doroty Masłowskiej po Michała Witkowskiego czy ferment, jaki wywoływały sztuki wizualne, z interwencyjną sztuką wchodzącą w społeczny kontekst i „realizmem prywatnym” na czele. Tym dziedzinom udało się oddać schizofrenię polskiego młodego kapitalizmu, właściwych mu napięć i tęsknot oraz wykształcić nowy specyficzny język, którym dałoby się o tym opowiedzieć. Kino, unikające tematów, które rozpalały w pierwszej dekadzie polskie debaty polityczne i obyczajowe, będące pożywką dla bardziej progresywnych w tym czasie sztuk, okazywało się wobec nich bezradne lub obojętne. Jeśli w ogóle próbowało korespondować z nową rzeczywistością, a nie uciekać w kierunku życzeniowych obrazów, wyrażało raczej postawy konserwatywne i robiło to za pomocą zgranych środków. To była mało satysfakcjonująca dekada, jednocześnie jednak bardzo ważna – przygotowała bowiem grunt pod lepsze dla polskiego kina czasy.
Podział na dekady, za pomocą którego często opowiada się historię kina (1), jest, rzecz jasna, bardzo arbitralny, wymusza uogólnienia i uproszczenia. Tadeusz Lubelski w wydanej w 2009 r. Historii kina polskiego nie oddzielał jeszcze (zapewne z braku należytego dystansu) pierwszego dziesięciolecia od lat 90., umieszczając je w rozdziale zatytułowanym Kino wolność (1990–2007). Próbę ich opisu podjęła niedawno Małgorzata Hendrykowska w drugim wydaniu Kroniki kinematografii polskiej (2), w której zwracała uwagę na wydarzenia mające największy wpływ na jej kondycję w pierwszej dekadzie XXI w. Wśród nich wyróżniała chociażby rozwój sieci multipleksów, powołanie Mistrzowskiej Szkoły Andrzeja Wajdy, Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej (PISF), przypomniała telewizyjny cykl Pokolenie 2000 i późniejsze programy wspierające debiutantów (30 Minut, Pierwszy Dokument i Młoda Animacja) oraz rozkwit rodzimych festiwali filmowych (Nowe Horyzonty i Camerimage). Trudna dekada obfitowała w wydarzenia prawdziwie przełomowe.