W Marrakeszu nie przywiązuje się wagi do fasady – dom buduje się „do środka”. Jego sercem jest przykryty niebem dziedziniec. Od zewnątrz nie ma nawet okien – to ochrona przed słonecznym żarem, ale także przed wścibskim spojrzeniem. Również uliczki starej mediny wiją się jak ciemne wnętrze muszli. Stragany błyszczą kolorami materii, skór, polerowanych naczyń. Piętrzą się piramidy przypraw, ziół, naturalnych kosmetyków. Bezcenny olej arganowy, wiadra czarnego mydła, kawałeczki drzewa sandałowego i sproszkowane lapis-lazuli. To miasto przyciąga, przywołuje: głosami samozwańczych przewodników, naganiaczy, handlarzy. Uchylą rąbka tajemnicy, odsłonią mroczne wnętrzności. I w końcu wyprowadzą, wskażą drogę do światła.
Arabska noc, arabski dzień
Trudno uwierzyć, że Głosy Marrakeszu powstały 60 lat temu. Przewodniki aktualizuje się co roku – zmieniają się ceny, szlaki, powstają nowe dzielnice, a uwagi dawnych turystów trącą myszką. Tymczasem Marrakesz jakby zastygł: w 2015 r. zastałam to samo miasto, które w latach 50. gościło Canettiego. W bramach nadal moszczą się warsztaty, a techniczne niuanse przechodzą z ojca na syna. Mają tu jeszcze cierpliwość, żeby cyzelować w drzewie albo tłoczyć w skórze misterne ornamenty. Przyglądając się pracy rzemieślników, Canetti czuł ukojenie – trafił do oazy, gdzie na przedmiocie odciska się dłoń jego twórcy. Uwagi pisarza pozostają boleśnie aktualne w epoce gumy i plastiku made in China. Jakby czas popłynął szerokim zakolem, ocalając to nieokiełznane, fantastyczne miasto. Być może Marrakesz trwa również za sprawą turystów – naiwnych Europejczyków, którzy błądzą w jego zaułkach, raz po raz wpadając we wciąż te same pułapki.
Kiedy w Maroku pytano go o pochodzenie, Canetti dla uproszczenia oznajmiał, że przybył z Londynu. Tak czy inaczej, byłby postrzegany jako brzęcząca sakiewka, wszechmocny czarodziej, ale także dziecko we mgle. Swoją obcość wręcz pielęgnował: wrażliwy na językowe niuanse poliglota nie kolekcjonował arabskich słówek. Wolał pozostać na zewnątrz, uchwycić melodię, nie potykając się o zawęźlenia treści. „Lepiej słuchać, przysłuchiwać się nieoczekiwanemu; nie wiedzieć już, czego słuchamy”1 – zanotował wiele lat później. W Marrakeszu z przejęciem przyglądał się żebrakom, którzy cały dzień przyzywają imienia Allacha. Pełen podziwu i przerażenia, zastanawiał się, jak wygląda życie sprowadzone do dwóch sylab litanii. Z mieszkańcami Marrakeszu porozumiewał się po francusku – ale na jego eleganckie pytania zwykle odpowiadano półsłówkami. Na żydowskim cmentarzu miejscowy przewodnik wydukał tylko „tak”, ale mimo to umiał przewidzieć pragnienia przybysza. Obronił go przed tłumem żebraków – znał niepisane reguły gry, hamował porywy miękkiego europejskiego serca. Brutalnie odganiał potrzebujących: tym razem to on zwyciężył, zgarnie całą stawkę.