Teologia niemiecka, niepozornie wyglądająca książeczka, napisana przez członka zakonu krzyżackiego w okolicach Frankfurtu, najprawdopodobniej w II połowie XIV w., zawiera w sobie więcej, niż można by się na pierwszy rzut oka spodziewać. Aby przekonać się o jej niezwykłej sile nośnej, warto czytać ją równolegle z pracą Piotra Augustyniaka zatytułowaną Istnienie jest Bogiem, ja jest grzechem… i stanowiącą obszerny erudycyjny komentarz, a zarazem twórczą i odkrywczą interpretację Teologii niemieckiej.
Teologia niemiecka może budzić kontrowersje. Zastanawia już sam tytuł. Cóż ma „teologiczność” do konkretnego narodu, w tym wypadku niemieckiego? Nazwę tę nadał dziełu Marcin Luter, chcąc podkreślić oryginalność teologii uprawianej w Niemczech wobec obowiązującej jeszcze wówczas w Europie scholastycznej myśli opartej na filozofii Arystotelesowskiej. Według reformacyjnego teologa książka ta jest, obok Pisma św. i teologii św. Augustyna, najważniejszym dziełem chrześcijańskim. Luter zwraca w swojej przedmowie uwagę, że dzieło napisane jest w sposób bardzo prosty. Nie stanowi ono bowiem erudycyjnego traktatu pełnego odniesień, cytatów i argumentów, ale dzieło duszpasterskie. Nie oznacza to jednak, że utwór ma sens wyłącznie religijny. Jest on bogaty w treści metafizyczne, odnoszące się do całej rzeczywistości w jej najgłębszym, istotowym wymiarze. Teologia niemiecka powstała pod wpływem tzw. mistyki nadreńskiej, której najwybitniejszym przedstawicielem był Mistrz Eckhart, dominikański kaznodzieja, kontrowersyjny z punktu widzenia ortodoksji katolickiej. To właśnie od niego przejmuje Frankfurtczyk (tak nazywa autora Teologii niemieckiej większość badaczy) swoją naczelną tezę, w której utożsamia on Boga z istnieniem: poza Bogiem nie ma nic, żadnej autonomicznej sfery, On jest istnieniem jedynym, pełnym, niepodzielnym i wszechobecnym.
Grzech przywłaszczenia
Myśl ta jest o tyle istotna, że potoczne doświadczenie świata utwierdza człowieka w jego wyjątkowości, nieskrępowanej autonomii – w jego „sobności”, jak to określa Frankfurtczyk. Jednakże przekonanie o własnym realnym istnieniu okazuje się w świetle Teologii niemieckiej nie tylko poznawczym błędem, ale przede wszystkim grzechem. Grzechem tym jest przywłaszczenie. Co to oznacza? Czytamy: „Stworzenie wtedy odwraca się od doskonałego, gdy przywłaszcza sobie coś dobrego, na przykład istnienie (…). Cóż innego robi diabeł i czym innym był jego upadek, względnie jego odwrócenie się, niż przypisaniem sobie, że również on jest czymś i coś jest jego, i do niego należy. To zawłaszczenie oraz jego »ja« i jego »mnie«, i jego »mi«, i jego »moje«, to stanowiło jego odwrócenie się i upadek” (s. 25).
Człowiek, którego doświadczenie jest według autora Teologii niemieckiej fałszywe, widzi w stworzonej rzeczywistości sferę autonomiczną, wobec której Bóg jest transcendentny. Dla „człowieka codziennego” Bóg to jeden z wielu bytów, być może najważniejszy, ale jednak nie jedyny. Prawda natomiast ma być taka, że poza Bogiem nie istnieje nic. W konsekwencji zaś rolą człowieka jest biernie poddać się Bogu, oddając mu „swoje” – i tak przecież pozorne – istnienie. Człowiek musi zatem przestawić się z codziennego, zdroworozsądkowego i, koniec końców, fałszywego doświadczenia świata na doświadczenie prawdziwe, jakim jest zjednoczenie (z Bogiem). Nie ma bowiem żadnego indywiduum, żadnego podmiotu, żadnego „ja”…