fbpx
Jacek Podsiadło lipiec-sierpień 2008

Ewa Demarczyk

Miałem ten podwójny, czarny album Demarczyk, koncertowy. Że czarny, Prawdę mówiąc, nie było potrzeby dodawać. Wszystkie albumy Ewy Demarczyk, a było ich dwa, były czarne. Kiedyś w ogóle wszystkie płyty były czarne. Ale też czerń była szczególną domeną Demarczyk, jej jasną stroną.

Artykuł z numeru

Świat patrzy na Chiny

W ciemności czuła się jak ryba w wodzie. Ubierała się na czarno, ustawiała się w czarnych pozach, patrzyła tymi czarnowidzącymi oczami gdzieś w najczarniejszy kąt sufitu i śpiewała czarnym głosem o czarnych do czerwoności czarownicach i czerwcach. A wszystko po to, żeby reflektor punktowy łatwiej znalazł jasny punkt jej twarzy. Aktorska szkoła.

Ewa Demarczyk nie należy do tego świata. Nie tylko dlatego, że nie udziela wywiadów i nie występuje na festynach w Bukownie i Staromieściu między “Trubadurami” a Krzysztofem Cwynarem. Ale na przykład nie da się wyobrazić sobie, że idzie się ulicą i widzi się Ewę Demarczyk. Słyszeliście, żeby ktoś powiedział: “Widziałem Ewę Demarczyk”? Nie. Nie wiem, jak ona docierała do tej Piwnicy Pod Baranami, kiedy tam występowała. Przecież gdzieś musiała mieszkać, mieć jakieś okno, choćby cały czas zasłonięte, jakiś kąt do spania i lichtarz, przy którym czytała wiersze, które potem śpiewała. Może spuszczała na twarz czarną woalkę, w czarnej sukni wsiadała do czarnej dorożki ciągnionej przez czarne anioły i na czarnym tle Sukiennic, czy co oni tam mają w Krakowie, mknęła do piwnicy, żeby śpiewać dla baranów.

“Gdzieżeś to bywał, czarny baranie?” – pytały rano mączne matki wyrodnych, śpiących do południa synów. “Znowu na jakimś filmie z tym waszym Cybulskim?”

Oni zaś jeszcze przy śniadaniu cywieli nad stołem, boleśnie wyprostowani, trzcinowaci, bo wyciągani za głowy z krainy kopalnych wzruszeń, która stanowiła zielony rezerwat ich niemęskości. I czarne urobisko Demarczyk.

To, co miała do zrobienia na tym świecie artystów i statystów, bohemistów i biochemików, zrobiła już dawno. Nagrała jedną płytę w studiu i jedną na żywo. Ponieważ były to dobre płyty, nie miało sensu nagrywanie kolejnych. Wystąpiła raz czy dwa przed telewizyjną kamerą. W takim mroku, że omal nie napisałem “termowizyjną”. Bruno Coquatrix kładł jej u stóp Olimpię, a ona podziękowała. Nie chciało jej się schylić. I tyle. Nie szukajcie jej dzisiaj po tokszołach, nie oczekujcie opowieści: “I wtedy ja stanęłam przed tą kamerą, kamera zrobiła najazd i wtedy pomyślałam o dzieciach w Bejrucie”. Nawet nie można powiedzieć, że się na to wszystko wypięła, bo artystki jej klasy są jak królowe i nie wypinają się w żadnych okolicznościach.

Kiedy zagraniczna piosenkarka Madonna wybrała sobie właśnie taki właśnie pseudonim, cywilizowany świat oburzył się. Na pięć minut, ale się oburzył. A ją sami nazywaliśmy Czarnym Aniołem, Czarną Madonną, i to ona mogłaby się obruszyć, podczas gdy świat siedział na tyłku cicho i cieszył się, że nie pytają go o zdanie.

Sprawdzam na swojej półce z płytami, z kim tam dzisiaj sąsiaduje Ewa Demarczyk skopiowana z czarnej płyty na srebrny kompakt. Z Desmondem Dekkerem i Sandy Denny, dziwne.

Skrupulatny skryba mógłby odnotować, że kiedyś rzekomo wystąpiła na festiwalu w Opolu albo że udzieliła wywiadu jakiejś, dajmy na to, “Gazecie Wywiadowczej”. Ale to wszystko było na początku, więc się nie liczy, choć skrupulatność bywa potrzebna, nie ma co.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się