fbpx
John M. Ellis październik 2009

Literatura utracona. Programy społeczne a rozkład humanistyki

Gdy spotykamy się dziś z postulatem, by polityka zyskała bardziej poczesne miejsce w świecie akademickim, naturalne byłoby przypuszczenie, że wysuwają go profesorowie i studenci nauk politycznych, być może chcąc zwiększyć wagę swojej dziedziny nauki. A jednak to nie oni stawiają tego rodzaju żądania, lecz, o dziwo, humaniści, a w szczególności wykładowcy literatury.

Artykuł z numeru

Bankructwo humanistyki

Wstęp

Jeszcze nie tak dawno byliśmy przyzwyczajeni do standardowego zestawu argumentów dotyczących miejsca nauk humanistycznych w edukacji[1]. Ludzie o przekonaniach utylitarystycznych zwykle traktowali humanistykę dość chłodno: nieufnie podchodzili do idei poświęcania zbyt dużej ilości czasu na dziedziny wiedzy, które nie mają przełożenia na karierę i przyszłe źródło utrzymania. Prawo, polityka, ekonomia, nauki ścisłe, technologia – to były praktyczne kierunki studiów; odrobina literatury, historii czy filozofii mogła wprawdzie wprowadzić do życia miłe urozmaicenie, w zbyt dużej dawce byłaby jednak słabostką. Standardowa obrona nauk humanistycznych brzmiała z kolei, że wykształcenie humanistyczne przynosi różnego rodzaju pożytki, z których wzbogacenie czasu wolnego poprzez literaturę i sztukę jest akurat najmniej istotne. Argumenty największej wagi głosiły, że nauki humanistyczne pozwalają nam spojrzeć z dystansu na samych siebie, sprawiają, że jesteśmy bardziej oświeconymi obywatelami i w sposób bardziej pogłębiony myślimy o istotnych kwestiach. Społeczeństwo ludzi wykształconych nie tylko do uprawiania konkretnego zawodu, lecz do pełnego, inteligentnego uczestnictwa we współczesnej demokracji byłoby znacznie lepsze i szczęśliwsze od dzisiejszego – tak brzmiał argument – a owa użyteczność społeczna edukacji humanistycznej kompensowałaby to, że nie daje ona bezpośrednio narzędzi do zarobkowania.

Te dwa przeciwstawne zdania padały po wielokroć i choć teoretycznie każdy człowiek mógł wygłaszać jeden bądź drugi pogląd, ich stereotypowy rozkład był częścią naszej codzienności. Przedstawiciele świata biznesu z większym prawdopodobieństwem przyjmowali ów pierwszy punkt widzenia, zaś wykładowcy nauk humanistycznych byli – naturalnie – obrońcami drugiego. Słyszeliśmy zatem, jak ludzie, którzy zarabiają na życie uczeniem trudnych, lecz wyjątkowych dzieł – takich jak Boska komedia, Faust czy Iliada – z żarem przekonują o tym, jak Dante, Goethe czy Homer do głębi rozumieją los człowieka i jak istotne stawiają pytania. Abstrahując od tego, że niewątpliwie argumenty te były w jakiejś mierze interesowne, tego rodzaju logika wystarczała, by nawet większość biznesmenów przekonać, że nauki humanistyczne powinny znajdować się w programie nauczania ich dzieci. Przecież wymienieni pisarze to twórcy takiej klasy, że – przyznawano to jednogłośnie – wybijają się ponad pozostałych; ich myśl jest tak oryginalna, że prawie nikt, kto się z nią zetknął, nie potrafił się oprzeć jej urokowi.

Teraz niekiedy wypacza się ten stosunek do wielkich pisarzy i myślicieli, określając go pogardliwie mianem biernego, bezkrytycznego zachłystywania się „prawdami odwiecznymi”. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej błędnego: pisarze ci przedstawiali raczej odwieczne dylematy i problemy niż dogmaty, a choć u Szekspira, Dantego, Platona czy Hume’a można znaleźć pewne doktryny czy pouczenia, rozwój myśli i ujmowanie zagadnień z różnych stron zawsze było w ich dziełach znacznie bardziej wyraziste, niż można by było wnioskować z tak karykaturalnego postawienia sprawy. Kanon klasycznych dzieł literackich i filozoficznych tradycji Zachodu nie jest zbiorem idei, w które należy ślepo wierzyć, lecz wyjątkową kolekcją fascynujących zmagań z różnorodnymi problemami. Na poczesnym miejscu zawsze znajduje się konflikt i konkurencja między ideami i wizjami jednego pisarza i innych, często widać też ich znaczny samokrytycyzm.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się