fbpx
Łukasz Orbitowski lipiec-sierpień 2014

Wędrowiec i jego rzeczy

Pisarze i filozofowie, zwłaszcza ci wędrujący, nie pozostawiają po sobie pamiątek. Po malarzach zostają płótna i farby, po gwiazdach rocka – gitary, kostiumy sceniczne i tuziny brzdąców zmajstrowanych w hotelach. Podobnie jest z reżyserami i aktorami. Tymczasem filozofujący wędrowiec, nomada z piórem lub laptopem, pozostawi po sobie kupkę szmelcu. Z pewnym poczuciem niestosowności uświadamiam sobie, że po takim Orbitowskim pozostanie znacznie więcej niż po Nietzschem. Tak nie powinno być, tak będzie, i trudno.

Artykuł z numeru

Nazywaj rzeczy po imieniu

Nazywaj rzeczy po imieniu

1. – Nie masz domu, tylko obozowiska, Orbitowski – mówi mój przyjaciel. Siedzimy w warszawskiej Charlotcie, na placu Zbawiciela, pod tęczą czekającą na spalenie. Z własnej woli bym tutaj nie przyszedł. Kobiety są za chude. Mężczyźni mają nazbyt wyszukane tatuaże, ale mój przyjaciel lubi to miejsce, no i ma dom.

Jego dom stoi na wsi, zwrócony do niej ślepą ścianą bez okna, za to otwarty na łąkę, po której w pasmach porannej mgły gonią się stada saren. Wnętrze przypomina mi koszary: długi korytarz z pokojami po obu stronach wiedzie do salonu, gdzie ekran, projektor, wieża, co gra jak marzenie, i drewniane belki ciągnące się pod sufitem. Dom zaprojektowała żona mojego przyjaciela. W jego bryle zaklęta jest miłość.

Siedzimy w Charlotcie i pijemy szampana. Jest jedenasta przed południem, więc chyba powinniśmy poprzestać na kawie. Zezuję w stronę czarnej walizki ustawionej przy schodach do toalety. Nie bardzo było co z nią zrobić, każdy kawałek podłogi przeznaczono tutaj na stoliki. Niedługo pociągnę tę walizkę do taksówki jak upośledzonego brata. Miesięczny pobyt w Polsce dobiegł końca.

Mieszkam w Kopenhadze, gdzie pracuje moja dziewczyna. W Warszawie mam przyjaciół i interesy, w Krakowie rodziców i przyjaciół, w maleńkim miasteczku pod Wrocławiem żyje mój syn z mamą i nową rodziną. Miasteczko to nazwałem Rykusmyku.

Miesiąc temu przyleciałem z Kopenhagi do Warszawy, gdzie spędziłem dwa dni tak miło, jak potrafiłem. Autobusem pojechałem do Wrocławia. Stamtąd, innym autobusem, przebyłem dwadzieścia kilometrów do Oławy. Tam mój druh dentysta wyrwał mi zęba, nakarmił, napoił i ułożył do snu. Rano wróciłem do Wrocławia, na dworcu rozdałem większość papierosów, złapałem busa do Rykusmyku, gdzie już czekał mój syn. Do walizki dołączyła jego torba. Busem wróciliśmy do Wrocławia, skąd odchodził transport do Krakowa, do dziadków. Tam spędziłem trzy tygodnie, okazjonalnie wypuszczając się do Warszawy, Zagłębia i na Śląsk. Potem musiałem odwieźć Julka z powrotem do mamy. Kraków, Wrocław, Rykusmyku, Oława, Warszawa, Kopenhaga i chwila oddechu. Tę trasę powtarzam co dwa miesiące.

2. Jestem już u siebie. Za oknem rozciąga się ceglana symetria Kopenhagi, zakłócona tylko przez żółte ramię żurawia zawieszone nad rozbudowywanym centrum handlowym. Drzewo puka mi w okno, pastor wali w dzwony, na kanapie śpi kot. Piszę te słowa, mając z jednej strony torbę na ramię, z drugiej, walizkę, tę samą, którą wczoraj zabrałem z Charlotty. Przystępuję do pierwszej w historii – mam nadzieję – próby literackiego rozpakowania klamotów po miesięcznej podróży.

Z torby wydobywam trzy fiolki po płynie do e-papierosa, pudełko na szkła kontaktowe, przenośną ładowarkę i dwa różne laptopy, jeden z zasilaczem, a drugi bez. Mógłbym opowiedzieć ze szczegółami, dlaczego ten jeden raz zabrałem ze sobą dwa komputery, ale nie chcę tego robić. Opowieść byłaby zawiła, nudna i wiązałaby się z procedurą gwarancyjną firmy Sony. Laptopy włożyłem do podręcznego, żeby mi ich nie ukradli.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się