fbpx
lipiec-sierpień 2014

Wielkość głęboko ukryta

Kościół lokalny powinien pamiętać o jego zaangażowaniu w Synod Archidiecezji Krakowskiej. A także o twórczym i bezinteresownym myśleniu o Kościele, traktowanym przezeń jak ojczyzna. Jak wspólnota, za którą czuł się odpowiedzialny

Artykuł z numeru

Nazywaj rzeczy po imieniu

Nazywaj rzeczy po imieniu

Kościół lokalny powinien pamiętać o jego zaangażowaniu w Synod Archidiecezji Krakowskiej. A także o twórczym i bezinteresownym myśleniu o Kościele, traktowanym przezeń jak ojczyzna. Jak wspólnota, za którą czuł się odpowiedzialny

Gdyby Juliusz Zychowicz żył w kulturze, w której imię jest odbiciem prawdy o człowieku, być może nadano by mu miano: „To, co najważniejsze, [a] niewidoczne dla oczu”. Pan Juliusz był bowiem człowiekiem na swój sposób wielkim, a jednocześnie – przynajmniej na pierwszy rzut oka – niepozornym.

Jego wielkość ukryta była tak głęboko, że on sam chyba nie do końca zdawał sobie sprawę ze swych zasług. Z tego, że były one czymś więcej niż zwyczajna, uczciwa praca i czyny, których domagało się wyznawane przez niego chrześcijaństwo. Pamiętam moment, w którym poinformowano go o wszczęciu starań o przyznanie mu odznaczenia. Zaoponował tak stanowczo, że potem nikt już nie ośmielił się do tego pomysłu wracać. Polska kultura zapamięta go przede wszystkim jako tłumacza z wielu języków obcych. Przełożył ok. 100 książek z dziedziny filozofii, teologii i szeroko pojętej humanistyki. Znalazły się wśród nich dzieła m.in. Rahnera i Balthasara, Sołżenicyna i Klemperera, Martiniego i Halíka, Patočki i Bubera… Miał talent do języków. Dobiegał już dziewięćdziesiątki, gdy zaczął uczyć się hiszpańskiego. Ogromną frajdę sprawiała mu lektura tekstów Bergoglia (papieża Franciszka) w oryginale i porównywanie ich z polskimi przekładami. Tłumaczyć książki zaczął dość późno, w połowie lat 70. ubiegłego stulecia. Taki znalazł pomysł na uczciwe życie w PRL-u. Wcześniej imał się różnych zawodów (był m.in. przewodnikiem turystycznym i – bardzo krótko – redaktorem „Znaku”). W wyborach miejsc pracy brał pod uwagę m.in. zakres wolności od totalitarnego państwa. Chciał, żeby tego molocha (i związanego z nim kłamstwa) było w nim i w jego domu jak najmniej. Dlatego właśnie, po skończonych tuż po wojnie studiach, nie zdecydował się na pracę w charakterze prawnika.

Kościół lokalny powinien pamiętać o jego zaangażowaniu w Synod Archidiecezji Krakowskiej. A także o twórczym i bezinteresownym myśleniu o Kościele, traktowanym przezeń jak ojczyzna. Jak wspólnota, za którą czuł się odpowiedzialny. Nasza ostatnia rozmowa – w czasie świętowania jego 90. urodzin – dotyczyła ankiety ogłoszonej przez papieża Franciszka. Pytania o zdrowie i samopoczucie zbywał. „Są rzeczy dużo ciekawsze – mówił. – Na przykład Kościół…” Wielu dopiero po jego śmierci (w marcu 2014) dowiedziało się o roli, jaką odegrał w procesie pojednania polsko-niemieckiego. Wszystko zaczęło się od listu biskupów „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. Zychowicz – urodzony w 1924 r. i doskonale pamiętający wojnę – poczuł, że nie może pozostać wobec tej inicjatywy obojętny. Że – jako polski katolik – powinien ją jakoś wesprzeć. Za pośrednictwem krakowskiego KIK -u nawiązał kontakt z niezależnymi środowiskami chrześcijańskimi w NRD, m.in. z Akcją Znaków Pokuty. Ofiarował im swój czas i wiedzę. Uczył polskiej historii i wprowadzał w świat polskiej kultury. Organizował obozy młodzieżowe (Niemców w Polsce i Polaków w NRD), był „opiekunem” grup niemieckich pielgrzymujących na Jasną Górę. Otworzył dla nich swój dom. „Był naszym przewodnikiem, tłumaczem, planistą – wspomina pastor Erich Busse. – I stało się tak, że właściwie każdy, kto przyjeżdżał z NRD do Krakowa w sprawie Akcji Znaków Pokuty, prędzej czy później trafiał do niego. (…). Nie wiedzieliśmy wtedy – ani on, ani ja – że tajna policja NRD Stasi (…) uzna go wkrótce za jedną z głównych postaci w relacjach między niezależnymi środowiskami katolickimi i ewangelickimi w Polsce i w NRD. Że gdy w wymianie korespondencji między Stasi i warszawską SB na temat Akcji będą pojawiać się nazwiska, listy ludzi z Polski, zawsze będzie na niej jego nazwisko i adres”. Wkrótce Pan Juliusz zwrócił się również w stronę niezależnych środowisk kościelnych w Czechosłowacji. Także tam szybko znalazł przyjaciół. Byli wśród nich m.in. dwaj słowaccy dysydenci: ks. Vladimir Jukl oraz dr Silvester Krčmery, organizatorzy podziemnego Kościoła na Słowacji. W swoich wspomnieniach – we fragmencie dotyczącym kontaktów z polskimi katolikami – wymienia go (na pierwszym miejscu, przed Jerzym Turowiczem!) ks. Tomáš Halík. Juliusz Zychowicz odszedł tak, jak żył: niepostrzeżenie. Jednak jego śmierć pozostawiła w wielu dojmujące poczucie straty.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się