fbpx
Tadeusz Sobolewski luty 2012

Hering, Czapski, Białoszewski

Układam portret Mirona w ruchu, ze wspomnień własnych oraz z tego, co on sam o sobie powiedział. Ale to nie wystarcza. Trzeba wybiec w przeszłość, gdy Miron nie był jeszcze „tym” Mironem.

Artykuł z numeru

Tajny dziennik Białoszewskiego

Tajny dziennik Białoszewskiego

Wysłuchuję osób, które były przy nim na długo przedtem, nim myśmy go poznali, wkrótce po wojnie i wcześniej, za okupacji, kiedy autor Obrotów rzeczy i Pamiętnika z powstania warszawskiego dopiero tworzył siebie. My w latach 70. poznaliśmy kogoś, kto był już stworzony i sam promieniował, a nie świecił światłem odbitym.

Chciałbym oczami tamtych ludzi zobaczyć tamtego Mirona jako młodszą kopię tego, którego znaliśmy.

Ale moi rozmówcy chcą mi pokazać nie tego, który mówi: „sam się nawiedzam, rodzę”, i który w Zawale w półśnie krzyczy na OIOM-ie: „rodzę się!”. Pokazują mi kogoś innego – młodego człowieka, piszącego wiersze często rozgadane, przemetaforyzowane, egzaltowane. Syna krawcowej z Woli, który zwierzał się Irenie Prudil, że tak mało w życiu dostał od rodziny. Jedynie od ciotki Nanki otrzymał na chrzcie coś, co było świetną wyprawą: imię Miron.

Słyszę teraz od Ludmiły Murawskiej:

– Kim byłby Miron bez Ludwika?

– Kim byłby bez Leszka? – przypomina Henk Proeme.

Kto więc „zrodził” Mirona?

Odsłania się wielostopniowy układ zależności: Czapski – Hering; Hering – Miron; Leszek – Miron. Wpływy były wzajemne. Kiedy rozmawiam z Henkiem Proeme, w jego polszczyźnie słyszę zaśpiew i styl Leszka Solińskiego. Kiedy słucham Ludmiły Murawskiej, w jej zawieszeniach głosu, w gestykulacji rozpoznaję jej wuja, Ludwika Heringa, który ją wychował i, jak sama mówi, „zrodził” – pod jego patronatem wyrastała na malarkę. Ludwika, którego poznaliśmy w latach 70., poznają teraz czytelnicy Tajnego dziennika Mirona. Ale Ludmiły to specjalnie nie cieszy. Nie chciałaby, żeby jedynym śladem po Ludwiku były zapisy Mirona. Pisze swoją książkę i widzi z całą ostrością to, co Miron zawdzięczał czy wręcz „zabrał” Ludwikowi. Razi ją, gdy się ją kojarzy z bohaterką Białoszewskiego, jedną z pary Lu. i Lu. Kiedyś na spotkaniu u palottynów w Paryżu, Czesław Miłosz zakrzyknął triumfalnie do Ludmiły:

– Wiem, kim pani jest! Pani jest Lu.!

Nie mógł trafić gorzej. Odpowiedziała mu z godnością, jak Rachel z Wesela Wyspiańskiego (grała ją zresztą w „programie klasycznym” Teatru Osobnego):

– Pan, poeta, nie umie odróżnić podmiotu literackiego od żywego człowieka?

Pierwszy zapach sztuki

Ludwik poznał Mirona tuż przed wojną. W 1940 – wspomina Miron w Transach – objawiał mu, niespełna 18-letniemu poecie, że „krople w wychodku spadające to większa poezja niż fałszywe nabzdyczenia”. „Ludwik starszy o 13 lat – pisze w Tajnym dzienniku – Bardzo mnie szokował swoimi poglądami. Jednocześnie tym przyciągał. Ale miał mało czasu. (…) To były jakby przejścia na skos, skoki poprzez wiek, cenzusy, otoczenie. Szkoły na skrót”.

W liście do Józefa Czapskiego z lutego 1959 r., Miron opisuje swój pierwszy kontakt z jego sztuką w mieszkaniu Ludwika przy Częstochowskiej: „Ludwikowy akt na tle biblioteki po Panu to było pierwsze zetknięcie się moje z prawdziwym malarstwem, pierwszy zapach sztuki. I dosłownie: zapach, od obrazów i od książek. (…) Pisze pan o swojej niedoskonałości odbioru teatru czy poezji. A to niemożliwe, niedosłyszenie i niedowidzenie przez Pana mojej poezji, naszego teatru – rzeczy związanych z Ludwikiem, czy wprost w wielkiej części od niego pochodzących. Chyba znam Pana prawdziwego, chyba nie tylko »śmieszny człowieczek« z czajniczkiem, ale w ogóle od wielu stron, żywo – i dlatego tak mi Pan bogaty, bliski w tym wszystkim, mądry, święty”.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się