fbpx
Jerzy Surdykowski kwiecień 2010

Od kapłana do profana

Ekologia ma swoje dramatyczne upadki, ma swoich proroków, ale i wiarołomnych kapłanów, jednak – obojętnie, czy trzymająca się tylko nauki czy też podszyta wiarą – jest niezbywalną częścią nowoczesnej cywilizacji, pozwala jej zachować choć trochę równowagi między sztucznym a naturalnym.

Artykuł z numeru

Polska i Rosja. Czy możliwy jest koniec „zimnej wojny”?

Ekologia powoli staje się świecką religią naszych czasów. Może i dobrze, bo jakaż inna siła niż ludzka świadomość potrafi choć trochę powściągnąć rozbuchany przemysł produkujący coraz potężniejsze góry zanieczyszczeń, przekształcający coraz to nowe obszary kwitnącej dotąd przyrody w zatrutą pustynię? Jednak ona – będąc dzieckiem rozumu – nie godzi się ze swym pochodzeniem i granicami, krok za krokiem wślizgując się na grząski grunt wiary i metafizyki. Twardzi racjonaliści ufający, że – ich zdaniem – te przeżytki strachu i ignorancji będą się kurczyć i znikać w miarę postępów rozumnej wiedzy, otrzymują kolejny dowód, iż jest przeciwnie, że wiara (czasem nawet wiara w cokolwiek przynoszącego nadzieję) jest jedną z ważniejszych potrzeb ludzkiego umysłu. Trafnie, choć zapewne w sposób zupełnie niezamierzony, pokazuje to modny ostatnio film Avatar, gdzie ekologiczną utopią planety Pandora – której spokój i równowagę brutalnie, choć daremnie, usiłują zakłócić mieszkańcy zatrutej Ziemi – rządzi Eywa, ni to bezosobowe bóstwo, ni to wyższy rozum płci oczywiście żeńskiej, dbające nie tylko o człekopodobny lud Na’vi, ale także o każdą żywą istotę. Przypomina to wysuniętą w latach osiemdziesiątych paranaukową „hipotezę Gai”, wedle której biosfera ziemska (a w niej my, ludzie) nie tylko jest wewnętrznie powiązana, ale także tworzy rozumną (a przynajmniej cybernetyczną) sieć, wymienia się informacjami, dostosowuje do warunków, by zapewnić równowagę i dobrostan wszystkiego, co żyje. Nic, tylko ziemska Eywa, której jeszcze nie poznaliśmy, ale którą powinniśmy szanować, a pewnie i czcić. Nie dziw więc, że z „hipotezy Gai” – której, jak każdej wiary pozarozumowej, ani potwierdzić, ani obalić naukowo się nie da – czerpią pełnymi garściami wszelkie odłamy New Age i przeróżne sekty powstające w myśl nienowej zasady: „Kiedy człowiek przestaje wierzyć w Boga, skłonny jest uwierzyć w cokolwiek”.

Oczywiście ową Gaję (nazwaną tak od greckiej bogini Ziemi) zabić może zarówno kosmiczna katastrofa, jak i destrukcyjna działalność człowieka, ale wówczas wszelkie życie na naszej planecie też przestanie istnieć. Tak rozumiana ekologia ma swoje dramatyczne upadki (takich jak choćby niepowodzenie ostatniej konferencji klimatycznej w Kopenhadze), ma swoich proroków, ale i wiarołomnych kapłanów (jak ci, którzy naciągali dane klimatyczne pod z góry założoną tezę i pod własne programy badań), jednak – obojętnie, czy trzymająca się tylko nauki czy też podszyta wiarą – jest niezbywalną częścią nowoczesnej cywilizacji, pozwala jej zachować choć trochę równowagi między sztucznym a naturalnym. Czy jednak jest ona dziełem dopiero naszych czasów czy jest stara jak ludzkość, tylko cywilizacja europejska na dłuższy czas o niej zapomniała?

Gliniana matka

Kiedy mieszka się w Nowym Jorku, trudno nie wybrać się na karaibskie plaże meksykańskie. Urlopowy wypad do Cancun na półwyspie Jukatan jest tańszy od zwiedzania takich perełek Karaibów jak Wyspy Dziewicze czy Santa Lucia, nie wspominając już o dalekich Hawajach czy bliziutkich, lecz ekskluzywnych Bermudach. Za swoje niewielkie pieniądze spragniony relaksu Amerykanin (urlopy w Stanach Zjednoczonych są krótkie, trzeba więc je sprawnie wykorzystać) ma do dyspozycji nie lepszą ofertę. Cancun przypomina mocno stłoczoną dzielnicę Miami, choć położoną nad piękniejszym morzem z imponującą rafą koralową; wszystko ma tam być jak w Stanach Zjednoczonych, a Meksyk jest sprowadzony tylko do przeszkolonej i mówiącej po angielsku obsługi. Ci, których nudzi kursowanie między plażowym leżakiem a hotelowym barem, wybierają zwykle małą wycieczkę morzem na położoną niedaleko Wyspę Kobiet, czyli Isla Mujeres. Nie jest to zachęcające miejsce, odrzuca zwłaszcza przerośnięte i niechlujne miasteczko przy przystani. Ale gdy pojechać trochę dalej, można znaleźć zwalisty gliniany posąg rodzącej kobiety. Jest to Matka Ziemia Majów, a jednocześnie bogini płodności zwana Coatlicue. Nie jest oczywiście autentyczna – ulepiona została później – ale ludzie wierzą, że ułożenie się pomiędzy jej nogami z głową tuż obok główki rodzącego się dziecka przynosi szczęście i powodzenie: kobietom płodność, mężczyznom potencję. Przekonanie powielane na użytek turystów, bo kładą się prawie wszyscy, głównie Amerykanie, nawet dziadkowie, którym z dawnej potencji pozostały tylko mgliste wspomnienia. Obściskują słupowate nogi i gliniane piersi bogini, poklepują ją po masywnym zadzie.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się