Niedawno byłem prywatnie w Indonezji, i to akurat w czasie, gdy trwał tam szczyt państw Azji Południowo-Wschodniej zrzeszonych w organizacji ASEAN. Specjalnie przyjechali m.in. Barack Obama, chiński premier Wen Jiabao, szef indyjskiego rządu Manmohan Singh oraz rosyjski minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow.
Na szczycie tym — ważnym z punktu widzenia tworzenia się nowego porządku politycznego, gospodarczego i militarnego na świecie — nie było ani jednego polskiego dziennikarza. Czy dlatego, że to droga wyprawa? Być może. Tyle, że niedługo potem polscy reporterzy pojechali do Japonii na zawody siatkarskie. A to, o ile znam realia Kraju Kwitnącej Wiśni, musiało być znacznie bardziej kosztowne.
Ta sytuacja dobrze ilustruje jedną ze smutniejszych tendencji w polskich mediach. Show stało się ważniejsze od substancji.
Po pierwsze, prowincjonalizacja
Kiedy zaczynałem pracę jako reporter w „Rzeczpospolitej” latem 1997 r., gazeta miała kilkunastu korespondentów lub współpracowników na całym świecie — od Tokio przez Pekin, Bliski Wschód, Moskwę, Bribałtikę, Kijów, najważniejsze stolice Europy Zachodniej, aż po Waszyngton, a nawet Amerykę Południową.
Dziś media drastycznie ograniczyły liczbę zagranicznych placówek. Wspomniana „Rzeczpospolita” ma zaledwie jednego korespondenta — w Brukseli. Pozostałe duże redakcje utrzymują jeszcze niekiedy stałych wysłanników w Rosji, USA czy Berlinie. Ale to wyjątki — większość mediów, w tym zyskujące na znaczeniu portale internetowe, nie ma na stałe korespondentów nigdzie.
To dowód na postępującą zaściankowość polskiego dziennikarstwa. Informacji ze świata nie można relacjonować wyłącznie w oparciu o zagraniczne media. To wtórne, poza tym gubi się w ten sposób ważny aspekt, którego pilnują korespondenci – aby relacje z wydarzeń zagranicznych uwzględniały polski kontekst.
W Polsce tymczasem ważniejszym tematem stają się e-maile Beaty Kempy — kompletnie wydumana „aferka” z krótkim okresem przydatności do użycia — nie zaś sprawy rzeczywiście istotne dla losów czterdziestomilionowego kraju w środku pogrążonej w kryzysie Europy.
Prowincjonalizacja to jedna z najbardziej niebezpiecznych chorób, która dziś toczy polskie media. Ale niestety, choroba niejedyna. I chyba nawet nie najcięższa.
Każdy obserwator czy konsument mediów musi dostrzegać kryzys, jaki dotyka w ostatnim czasie dziennikarski świat. Nie chodzi wyłącznie o to, że gazety, stacje radiowe i telewizyjne padają ofiarą globalnego załamania finansowego — to ważne zjawisko nie jest jedyną przyczyną kryzysu dziennikarstwa. Przyczyn jest cała paleta.
Po drugie, Internet
Tradycyjne media muszą się zmagać z Internetem. Obecne relacje przypominają kanibalizm. To tradycyjne media — prasa, radio i telewizja — dostarczają portalom internetowym większości materiałów informacyjnych. Czy raczej, są przez nie okradane ze swoich informacji. Nawet duże portale nie mają porządnych redakcji informacyjnych. Zatrudniają głównie ludzi obrabiających depesze z agencji informacyjnych oraz materiały podebrane tradycyjnym mediom (tzw. content). W ten sposób media internetowe, ponosząc niewielkie koszty osobowe, są w stanie wygenerować przyzwoity serwis informacyjny. Tyle, że oparty na cudzej pracy. Zręczna formuła „cytatu” wykorzystywana jest przez internetowych magików od contentu do przepisywania całych tekstów i podkradania cudzych materiałów. Dziennikarz prasowy z miejsca przestaje być właścicielem swojej wiadomości. Portale ją kradną, przerabiają, dodają komentarze, zdjęcia i filmiki. To zabija dziennikarstwo „newsowe” – w tym roku po raz pierwszy od niemal dekady branżowy miesięcznik „Press” nie przyznał dorocznych nagród w tej właśnie dziedzinie.