fbpx
Józefa Hennelowa październik 2010

„Msza po staremu się odprawia…”

Wilno mojego dzieciństwa, czyli późnych lat dwudziestych ubiegłego stulecia, to miasto wielu wyznań, kwitnące kościołami, niemal bez wyjątku zabytkowymi.

Artykuł z numeru

Koniec religii czy różne ścieżki wiary? Debata z Charlesem Taylorem

1.

Kilka miesięcy temu Benedykt XVI zapowiedział powrót niektórych form liturgicznych dotyczących Ofiary Eucharystycznej, a także gorąco zachęcił do wznowienia jako równorzędnej tak zwanej trydenckiej liturgii Mszy. Co może zastanawiać, w Kościele polskim reakcja na te naprawdę zastanawiające posunięcia była znikoma – w wielu diecezjach nie sposób nawet spostrzec, że coś się zmieniło, ani też dopytać, czy w danym kościele jest możliwość uczestniczenia w „mszy trydenckiej”. Ale właśnie ta niedawno ogłoszona wiadomość stała się dla mnie rodzajem wyzwania, by spojrzeć na dzieje Mszy świętej w Polsce od jednej granicy pamięci, przedwojennego świata dzieciństwa w dwudziestoleciu międzywojennym po dzień dzisiejszy i rozważyć wagę tych wszystkich zmian i doświadczeń, jakie one stanowią. To jakby podwójne wyzwanie: ewentualna decyzja o powrotach, ale przecież i obrona dokonań soborowych, z których nie należałoby za nic rezygnować. Polska jest pod tym względem polem szczególnie wyrazistych doświadczeń, ponieważ jak dotąd wszystkie kolejne, w tym zwłaszcza soborowe przemiany w liturgii i życiu sakramentalnym Kościoła dzieją się w wymiarze masowym, przy pełnych świątyniach w każdą niedzielę, przy zachowaniu jej odświętnego charakteru i bardzo szerokim respektowaniu obowiązku mszalnego (nawet jeśli dla wielu jest on łączony z rozgrzeszaniem siebie samych, na przykład podczas urlopu za granicą).

Wilno mojego dzieciństwa, czyli późnych lat dwudziestych ubiegłego stulecia, to miasto wielu wyznań, kwitnące kościołami, niemal bez wyjątku zabytkowymi. Kraszewski, przebywający w Wilnie po powstaniu listopadowym, najpierw jako student i konspirator, potem w areszcie, wieże kościelne zaniedbanego miasta utrwali w pamiętniku jakby z irytacją, porównując je do palców wystających z podartej rękawiczki . Moje wspomnienia są zapisem oczarowania. Kościoły były ubogie w tym sensie, że nikt ich chyba wtedy nie konserwował i nie odnawiał, ale zabytkowe wnętrza tchnęły klimatem skupienia, a przede wszystkim rozbrzmiewały muzyką i śpiewem. Lud wileński śpiewał bardzo wzruszająco: rzewnie, rozlewnie i z całego serca. A organiści mieli ogromne pole do popisu, bo cała Msza odprawiała się jakby osobno, przy ołtarzu zasłoniętym przez księdza dialogującego po cichu z ministrantami, cały więc czas należał do wiernych.. Można było śpiewać (całe kolędy, całe pieśni wielkopostne…) albo po cichu odmawiać różaniec, albo milcząc, śledzić to, co robi kapłan, bo już zaczyna się era mszalików i dla znających łacinę otwiera się droga ku recytacji ministrantury (takie sygnały zaczynały płynąć z innych krajów, głównie Austrii). Celebra Mszy śpiewanej była mało rozpowszechniona, ale za to staranna, na przykład w katedrze, gdzie przy głównym ołtarzu gromadził się chór seminarzystów. Do dziś pamiętam zachwyt posłyszanym pierwszy raz Rorate coeli w Adwencie czy Lamentacjami Jeremiasza w Wielkim Tygodniu. A tak zwana cicha Msza święta trwała najwyżej pół godziny, znaczona tylko sygnałem dzwonków o wiele bogatszym niż obecnie. W niedzielę wierni otrzymywali swoją chwilę, nawet i bardzo długą, gdy po Ewangelii czytanej po łacinie (Mszał przenoszony był wtedy z jednej strony ołtarza na drugą) celebrans opuszczał ołtarz, żeby uroczyście udać się na ambonę i stamtąd odczytać po polsku Ewangelię, a potem wygłosić kazanie.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się