fbpx
Artur Madaliński czerwiec 2012

Papierowy patriarcha

Główny bohater nowej książki Szostaka jawi się jako figura bezpowrotnie utraconej nowoczesności lub, jak kto woli, definitywnie zagubionej wielkiej opowieści. Uosabia tęsknotę za klasycznie rozumianą narracją.

Artykuł z numeru

Jak pamiętamy o Żydach?

Jak pamiętamy o Żydach?

Czytelnika przyzwyczajonego do tradycyjnej narracji historycznej nowa powieść Wita Szostaka wprawi zapewne w niemałą konsternację. Choć od strony kompozycyjnej trudno mówić tutaj o wielkim skomplikowaniu (zdecydowanie lepiej wypada język opowieści), to Dumanowski jest przykładem dość ekscentrycznej konstrukcji literackiej. Z jednej strony pęcznieje od różnorakich kontekstów genologicznych i zabawia się ontologicznym statusem tekstu (sugerując kompletny brak roszczeń wobec tradycyjnych, „poważnych” obowiązków literatury), z drugiej zaś – zahacza o kwestie historiograficzne rzadko ostatnio nurtujące rodzimych pisarzy. Zanim więc zatrzaśniemy nową prozę Szostaka w puzderku opatrzonym sygnaturą: „prozatorskie robótki rozrywkowe”, spróbujmy poświęcić chwilę tej mocno „zmąconej” gatunkowo powieści.

Osią fabularną książki Szostaka są perypetie tytułowego Józafata Dumanowskiego. To postać niezwykła, która bardziej niż cechy konkretnych bohaterów literackich, przywołuje na myśl całe konwencje gatunkowe. Dumanowski jest swoistym nośnikiem modeli opowiadania, jego właściwości – by odwołać się do określenia Musilowskiego – są w pierwszej kolejności papierowe, a więc wywodzące się wprost z literatury. I tak, Szostak wyposaża swoją nową prozę (a tym samym infekuje nimi najważniejszą postać narracji) w cechy powieści pikarejskiej, sternowskiej i historycznej. Dorzuca elementy hagiograficzne i parenetyczne, podlewa to wszystko delikatnym sosem stylistyki archaizującej i podaje jako mocno egzotyczną potrawę, w której najmocniej wyczuwalnym składnikiem jest właśnie smak papieru. Nic dziwnego, że w tak przygotowanym daniu główny bohater jest równocześnie świętym, sowizdrzałem-włóczęgą, hulaką, pustelnikiem, redaktorem, kochankiem, patriarchą, politykiem, zawiadowcą stacji, naczelnikiem Republiki Krakowskiej, mężem stanu, doradcą księcia Adama Czartoryskiego i przyjacielem narodowych wieszczów.

Mało jest w najnowszej literaturze bohaterów, których genotyp byłby bardziej wszechstronny. Wszystko to pachnie z daleka zabawą literackimi kliszami, której horyzont nie sięga wiele dalej niż przyzwoita rozrywka. I pewnie na tym można by poprzestać, gdyby nie rama, jaką opatrzył swoją powieść Wit Szostak. Zasadnicza niepewność, którą rozplenia wokół siebie narrator Dumanowskiego, każe nam bowiem pomyśleć o sprawach poważniejszych niż rozliczne przypadki głównego bohatera; na chwilę uwagi zasługuje także sama jego konstrukcja. W tych dwóch gestach artystycznych szukać wypada czegoś, co w nowej prozie Szostaka wyłamuje się poza narzucającą się wykładnię całkiem zgrabnie napisanej powieści „historiołotrzykowskiej”.

Historyczna fantazja

Józafat Dumanowski to postać, rzekłbym, totalna. Jego narodzinom – podobnie, jak w przypadku świętych, o których czytamy w tekstach hagiograficznych – towarzyszyły wydarzenia wyjątkowe. Wedle różnych wersji urodził się on już to w przeddzień III rozbioru Polski (tak utrzymywał sam Ojciec Republiki), już to o poranku 3 maja 1791 r., wreszcie miałby ów wielki mąż przyjść na świat w dniu wiktorii racławickiej. Tajemnicze mgły spowijają także dzieciństwo Dumanowskiego, a i później, śledząc jego kolejne perypetie, mało czego możemy być pewni. Mitem założycielskim dla późniejszego naczelnika jest powstanie w zakładzie psychiatrycznym. Dalej kariera Dumanowskiego rozwija się brawurowo – studiuje filozofię na Uniwersytecie Wileńskim i maszeruje z wojskami Napoleona na Moskwę. Później przybywa do Krakowa (z którym, wyjąwszy czas wygnania, pozostanie związany do końca studwudziestotrzyletniego żywota), zostaje redaktorem „Merkuriusza Krakowskiego”, spotyka Mickiewicza i Słowackiego. Ci jednak nie odsuwają w cień wielkiego męża – pierwszy niczego właściwie nie pisze i na starość zostaje księdzem, drugi otrzymuje posadę ministra skarbu i z właściwym wieszczowi profetyzmem zarządza finansami republiki. Wszyscy razem natomiast (wraz z kilkoma innymi młodzieńcami) prowadzą dość, delikatnie mówiąc, intensywny tryb życia. Ciągle odwiedzają „świtezianki” (jak Mickiewicz nazwał kobiety lekkich obyczajów), bawią się, dyskutują – iście artystowski duch spowija te przygody.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się